IRON MAN. Rozrywka bez zobowiązań
Jednak mimo tego wszystko ogląda się nad wyraz dobrze. Jednym z powodów jest to, że w całej masie absurdów, łamania praw fizyki i wszelakich naciągnięć reżyser (Jon Favreau) choć trochę stara się uwiarygodnić poczynania bohatera. Mamy więc scenę walki w jaskini, w której to widzimy Starka odzianego w zbroję (swoją drogą jego maska przypomina mi tę z filmu Człowiek rakieta Joego Johnstona) i nasz bohater nie zakłada po prostu na siebie trzystu kilogramów żelastwa, każąc nam tępo wierzyć, że mógłby tak przejść choć kilka metrów, tylko jako wybitny konstruktor tworzy w miarę wiarygodną maszynerię, działającą na zasadzie silniczków, siłowników ciśnieniowych etc. Na pewno duże znaczenie w tak pozytywnym odbiorze filmu odegrały stojące na wysokim poziomie efekty specjalne.
Oczywiste brawa należą studiu Stana Winstona za jak zwykle dopracowane w najmniejszych szczegółach efekty animatroniczne oraz dla twórców efektów cyfrowych, które nie są oczywiście w żadnym miejscu rewolucyjne, ale nie rażą komputerową sztucznością, jak to było w przypadku Hulka czy Spider-mana. Tak naprawdę jednak siłą napędową filmu jest postać Tony’ego Starka. Jak to? Zapytacie, przecież w każdej komiksowej produkcji najważniejsza jest postać superbohatera właśnie…? Niekoniecznie, bo o jakich herosach mówimy? Ci, których spotykaliśmy do tej pory, nie posiadali wyraźnej osobowości, były to chodzące ideały odarte z typowo ludzkich zachowań, brakowało im iskry, a w grze aktorów zwyczajnego polotu lub talentu.
Tutaj natomiast Robert Downey Jr. bije ich wszystkich razem wziętych na głowę. Postać grana przez niego, to cyniczny, arogancki miliarder z manią wielkości, to showman i kobieciarz, wychylający sporą liczbę szklaneczek szkockiej każdego dnia. W tej roli Downey Jr. czuje się jak ryba w wodzie, bryluje, kradnie każdą scenę, a z ekranu aż bije jego pozytywna energia. Tak powinno być, bo w końcu to ON jest tutaj najważniejszy, ON jest superbohaterem, a nie tylko gadającym dodatkiem do efektów specjalnych. Mimo że w filmie znajdziemy wiele wątków komediowych, Favreau ustrzegł się popadania w autoparodię, jak miało to miejsce chociażby w trzeciej części Spider-mana. Humor jest dawkowany w bardzo przystępny sposób i ze sporym wyczuciem – zwłaszcza mogą bawić trafne komentarze i cięte riposty Starka.
Tradycyjnie, jak to bywa w przypadku ekranizacji komiksów spod szyldu Marvel Comics, przez kilka sekund na ekranie widzimy Stana Lee, choć cameo w filmie pojawia się więcej: Tom Morello (gitarzysta Rage Against The Machine, Audioslave) czy też sam reżyser, wcielający się w rolę jednego z ochroniarzy Starka. Jeśli chodzi o sceny akcji, to mamy do czynienia z trzema głównymi: starcie w jaskini, obrona ludności cywilnej przed terrorystami oraz finałowy pojedynek z Iron Mongerem. Mnie osobiście najbardziej podobała się ta druga, kiedy to Iron Man rozprawia się z terrorystami, po czym jakby od niechcenia niszczy czołg wroga (prostota sceny, żadnych udziwnień) prawdziwa POTĘGA!
Finałową walką natomiast poczułem się trochę niedopieszczony. Technicznie całość wyglądała wyśmienicie, a zmagania Starka z przeciwnikiem przypomniały mi automatycznie te z drugiej części Robocopa, kiedy to Murphy walczył z Caine’em. Zawiódł mnie niestety projekt pancerza Iron Mongera, który był zaledwie zmodyfikowaną wersją zbroi użytej w walce w jaskini (projektanci mogli się postarać trochę bardziej). Do tego reżyser chyba zbyt nachalnie chciał nam pokazać, kto tu jest tym ZŁYM, wiec Monger wygląda jak kupa zespawanego żelastwa z doczepionym uzbrojeniem i nie wiedzieć dlaczego, mimo iż oba pancerze korzystają z tej samej technologii; kopci jak stary NRD-owski Robur wyciągnięty prosto z kopalni odkrywkowej w Bełchatowie. Są to moje subiektywne odczucia, które, powiem szczerze, nie miały mimo wszystko większego wpływu na odbiór filmu.
Iron Man jest po prostu niezobowiązującą zabawą, miejscami totalną jazdą bez trzymanki z kilkoma naprawdę widowiskowymi scenami, a wszystko to doprawione sporą ilością stojącego na niezłym poziomie humoru. Film zwrócił się prawie natychmiast, co wróży, że w niedługim czasie powstanie sequel wraz z możliwym (sądząc po obecnej w filmie małej aluzji słownej) pojawieniem się kolejnego metalowego herosa, mianowicie War Machine – czas pokaże. Favreau swoim filmem ustawił wysoko poprzeczkę dla innych twórców, pokazał, że z tak nieznośnie głupiutkich i infantylnych historii wydzieranych prosto z kart komiksów można zrobić naprawdę dobre kino. Blockbusterowy sezon letni rozpoczął się w tym roku wyjątkowo dobrze…
PS Poczekajcie trochę z opuszczeniem sali kinowej, po napisach końcowych jest jeszcze jedna, krótka scena…
Tekst z archiwum film.org.pl (11.05.2008).