IRON MAN. Rozrywka bez zobowiązań
Osoby zamierzające przeczytać ten tekst chciałbym z góry przeprosić za przeciągnięty i możliwe, że w oczach niektórych kompletnie niepotrzebny wstęp…
David Cronenberg po wyreżyserowaniu Historii przemocy powiedział, że Hollywood idzie w kierunku, kiedy to niedługo zacznie się ekranizować kalendarze. Widząc, skąd twórcy biorą pomysły na filmy i zdając sobie sprawę z poziomu prezentowanego przez większość produkcji zza oceanu, trudno się z jego tezą nie zgodzić. Pewne zaniżenie poziomu jest najbardziej widoczne w sezonie letnim, kiedy to corocznie zalewani jesteśmy kolejną falą blockbusterów.
Niestety nie są to tytuły na miarę krwawych Szczęk, mrocznego Imperium kontratakuje czy skąpanego w odcieniach nocy klimatycznego Terminatora. Twórcy filmowi kiedyś, bardzo dawno temu, próbowali zaskoczyć widza swoją wizją, niesamowitą wyobraźnią, próbowali dać coś od siebie, a w dzisiejszych czasach niestety łatwiej jest sięgnąć po komiks i już ma się gotowy pomysł na film. Później wystarczy napisać liniowy i na wskroś przewidywalny scenariusz, a w sumie po co pisać cokolwiek, wystarczy zmienić imiona bohaterów, a cała reszta będzie przecież i tak o tym samym. Super moce, walka ze złem, moralizatorstwo na poziomie szkoły podstawowej oraz kolorowa, kompletnie pozbawiona klimatu nawałnica CGI. Oczywiście są wyjątki, bo nie można powiedzieć, by nie powstało kilka wyśmienitych produkcji (o dziwo!) na podstawie komiksu. Na pierwszym planie z Sin City, Batman – Początek, Drogą do zatracenia czy wyżej wspomnianą Historią przemocy. Filmy, które były klasą samą w sobie; problem polega na tym, że rzeczone dzieła to zaledwie ułamek wśród powstających lawinowo komiksowych adaptacji.
Po drugiej stronie barykady stoją uzbrojone w potężne wyniki kasowe produkcje o wszelakich superbohaterach, których radosne przygody dane jest nam śledzić już od ładnych kilku lat. Mamy więc Spider-mana, Fantastyczną czwórkę, dorosłego wydawałoby się faceta z wielkim “S” na klacie, którego mama nie nauczyła, że nie powinno się zakładać majtek na spodnie, oraz pikselowy zielony koszmarek, jakim jest Hulk (ten podobno aż tyle nie zarobił). Oczywiście superbohaterów jest więcej, ale szkoda tracić czas na ich wymienianie, bo jak już wyżej wspomniałem, mamy niestety ciągle do czynienia z powielaniem pewnych schematów. Słodka aż do mdłości, naszpikowana do bólu efektami specjalnymi historia w stylu “od zera do bohatera”, z kompletnie płaskimi i bezpłciowymi postaciami, to już standard wśród tego typu produkcji.
Filmem niczym nie odbiegającym od podanych schematów miał być dla mnie Iron Man. Po zapoznaniu się z trailerem uśmiechnąłem się tylko szyderczo pod nosem, bo nie widziałem nic, co mogłoby mnie w tym filmie zaskoczyć… a jednak! Film obejrzałem, zapiłem sporym łykiem napoju gazowanego i z pełną świadomością mogę powiedzieć, że otrzymałem jedną z najlepszych produkcji o superbohaterze (bohaterach), jakie kiedykolwiek powstały. Do projekcji Iron Mana jedynymi filmami tego typu, które miały dla mnie jakiekolwiek znaczenie, była całkiem niezła, choć nierówna trylogia X-Men oraz Hellboy, który mimo wielu wad był dla innych twórców komiksowych popłuczyn niedoścignionym wzorem. Tutaj, ku własnemu zdumieniu, otrzymałem kolejną godną polecenia produkcję. Na czym polega siła Iron Mana? Na pewno nie na scenariuszu.
Mamy bowiem w filmie postać miliardera Tony’ego Starka, człowieka sukcesu, wynalazcę, konstruktora-geniusza, którego firma jest największym dostawcą broni dla armii USA. W wyniku ataku na konwój wojskowy, wraz z którym podróżuje, zostaje on ciężko ranny i wzięty jako zakładnik przez bliżej nieokreśloną grupę terrorystyczną. Z powodu odniesionych ran do jego klatki piersiowej zostaje chirurgicznie przymocowany elektromagnes (!), który ma za zadanie powstrzymywać odłamki szrapnela w dotarciu do serca, a tym samym utrzymać naszego bohatera przy życiu. Za kartę przetargową w jego uwolnieniu ma służyć jego talent oraz bogata wiedza w zakresie technologii zbrojeniowej. Ma on bowiem zbudować dla terrorystów wyrzutnię rakiet Jericho ze znajdujących się w ich posiadaniu podzespołów i różnego rodzaju uzbrojenia, które ku olbrzymiemu zdziwieniu i trwodze naszego bohatera noszą insygnia jego własnej firmy. Jednak Stark ani myśli współpracować z porywaczami, więc zamiast wyrzutni rakiet tworzy urządzenie potrafiące emitować niewyobrażalną wręcz energię, które następnie montuje sobie w miejsce magnesu wewnątrz klatki piersiowej (skojarzenia z króliczkiem Duracella – ktokolwiek?) i co najważniejsze, buduje zbroję super żołnierza, którą spokojnie skonstruował pod ich mało czujnym nosem.
Gwoli ścisłości dodam, że wszystko (z operacją na otwartym sercu włącznie) odbyło się w spartańskich warunkach, bez odpowiednich narzędzi, technologii, ba! – przy przygaszającym świetle. Jakież jest zdziwienie terrorystów, gdy zamiast obiecanej wyrzutni rakiet otrzymują soczysty łomot od faceta ubierającego się na szrocie. Po ucieczce z niewoli Stark wraca w chwale do kraju, po drodze robiąc mały rachunek sumienia i dochodząc do konkluzji, że dzięki swojemu geniuszowi i technologii, jaka znajduje się w jego posiadaniu, powinien zacząć pomagać ludziom. Cóż, nie brzmi to zbyt mądrze i odkrywczo, prawda?