HARRY POTTER: POWRÓT DO HOGWARTU. Dobrze was było zobaczyć
Przyznajcie się, kto tego pierwszego dnia jeszcze świeżutkiego roku zasiadł na kanapie przed telewizorem z paczką chusteczek pod ręką? Jeśli wam się zdarzyło, to znajdujecie się w zapewne całkiem pokaźnym gronie stęsknionych fanów serii filmów o czarodzieju z blizną w kształcie błyskawicy na czole.
Minęło 20 lat, odkąd Harry Potter po raz pierwszy przekroczył progi Hogwartu. Minęło 20 lat, odkąd widzowie po raz pierwszy zobaczyli rozsuwające się na boki cegły w murze oddzielającym ulicę Pokątną od świata mugoli. Jeśli do tej pory nie zdawaliście sobie sprawy z tego, ile czasu naprawdę zdążyło upłynąć, powróćcie do Hogwartu wraz z obsadą filmową i przyjrzyjcie się tym młodym ludziom, którzy na przestrzeni ostatnich 20 lat zdążyli dorosnąć i – w przypadku Ruperta Grinta – doczekać się własnego potomstwa.
Zaczyna się rzeczywiście magicznie – w początkowych scenach produkcji widzimy Emmę Watson (Hermiona), Robbiego Coltrane’a (Hagrid) i Matthew Lewisa (Neville), którzy w rękach trzymają znane nam wszystkim koperty opatrzone woskowymi pieczęciami. Jest peron nr 9¾, jest ekspres do Hogwartu i jest wielka sala, wypełniona tancerzami w biało-czarnych strojach. Aktorzy witają się ze sobą, a podekscytowani widzowie po drugiej stronie ekranu pokazują ich sobie palcami jak goście na weselu, którzy dalszej rodziny nie widzieli od lat: o, popatrz, to…! Ale się zmienił, w życiu bym go nie poznała…!
Potem następuje standardowy w takich przypadkach scenariusz. Historia Harry’ego podzielona jest na części odpowiadające kolejnym filmom, każdą z nich omawiają wzruszeni aktorzy, producenci, reżyserzy. Fani serii nie odnajdą tu wielu nowinek, choć z pewnością ciekawie jest zobaczyć główną trójkę podczas pierwszych dni kręcenia pierwszego filmu czy też podczas prób i zdać sobie sprawę z faktu, jak młodzi wtedy byli i jak wielkim musiało to być dla nich wysiłkiem. Dopiero kiedy ujrzy się znajome sceny pełne zwisających nad głowami ekipy włochatych mikrofonów i wszelakiego sprzętu porozstawianego w odległości pół metra od Emmy, Dana i Ruperta, do człowieka w pełni dociera, jak ciężką pracą jest praca na planie filmowym i o ile jest ona cięższa w przypadku dziecka. O tym zresztą wiele się w czasie Powrotu mówi – trójka głównych bohaterów wspomina nie tylko swoje początki pod okiem doświadczonych aktorów, rozważa nie tylko, jak praca na planie wpłynęła na ich rozwój zawodowy, ale i jak wpłynęła na nich osobiście.
Na planie Powrotu nie zabrakło żadnego z reżyserów, którzy tworzyli serię. Chris Columbus wspomina swoją córkę, która zachęciła go do lektury książek i podsunęła mu pomysł ekranizacji. Alfonso Cuarón tłumaczy, jak w kolejnych częściach cyklu próbował pokazać niespokojny czas w życiu każdego dziecka, zawieszonego pomiędzy beztroskim dzieciństwem a przedsionkiem dojrzałości. Mike Newell przytacza zabawne anegdotki z planu i wyjaśnia, jakim wyzwaniem było zmieszczenie niemal 900 stron powieści w jednym filmie. David Yates zamyka cykl czterema filmami, które daleko odeszły od pełnej magii i radości pierwszej części. Ich wypowiedzi uzupełnia swoimi komentarzami David Heyman, jeden z producentów serii.
Oprócz odtwórców ról głównej trójki bohaterów – Daniela Radcliffe’a, Ruperta Grinta i Emmy Watson – na ekranie pojawiają się wspomniani już Robbie Coltrane, Matthew Lewis, a także bracia Phelps (Fred i George), Bonnie Wright (Ginny), Tom Felton (Draco Malfoy), Evanna Lynch (Luna Lovegood), Jason Isaacs (Lucjusz Malfoy), Helena Bonham-Carter (Beatrix Lestrange), Mark Williams (Artur Weasley), Toby Jones (Zgredek) oraz Ralph Fiennes (Lord Voldemort) i Gary Oldman (Syriusz Black). Dzieląc się z widzami historyjkami z planu i z życia poza nim, jednocześnie budują obowiązkową w tego typu produkcjach narrację o jednej wielkiej, kochającej się i wspierającej rodzinie. I choć z pewnością bardzo miłym gestem ze strony producentów Powrotu było poświęcenie dłuższego fragmentu tym z obsady, których nie ma już wśród nas (w tym gronie Alan Rickman, Richard Harris, Richard Griffiths czy Helen McCrory), tym wyraźniej rzuca się w oczy nieobecność żyjących członków obsady, których w Powrocie zabrakło. Najbardziej odczuwalnym z pewnością jest brak Maggie Smith, rewelacyjnej w roli profesor McGonagall. W gabinecie Dumbledore’a nie odnajdziemy drugiego odtwórcy tej roli, czyli Michaela Gambona. Obok Artura Weasleya nie usiadła jego filmowa małżonka, Julie Waters, zaś z Syriuszem nad kuflem kremowego piwa nie pochylił się Remus Lupin, czyli Dawid Thewlis. W wesołym towarzystwie Hermiony, Rona, Harry’ego i Draco próżno szukać filmowego Dudziaczka, czyli Harry’ego Mellinga. Oczywistym jest, że w czasie niespełna dwugodzinnego programu niemożliwym jest oddanie głosu całej obsadzie ośmiu potężnych dzieł filmowych – jednak wyżej wymienieni byli dla serii postaciami tak istotnymi, że pozostaje nam mieć nadzieję, że zrezygnowali z udziału w projekcie z własnych, jak najbardziej pozytywnych powodów.
Czy Powrót do Hogwartu wzrusza? Na pewnym poziomie na pewno tak. Jak w tytule – miło jest zobaczyć główną trójkę znów razem. Każde z nich jest na swój sposób aktywne zawodowo, więc to ich spotkanie stanowi o wartości produkcji – wartości zdecydowanie sentymentalnej. Można się zastanawiać, na ile ich energiczne zapewnienia o wzajemnych uczuciach są szczere, a można przyjąć je za dobrą monetę i uroniwszy łezkę nad nieuchronnym upływem czasu ucieszyć się wraz z nimi, że na szczęście wyglądają znacznie lepiej niż w epilogu historii o Harrym Potterze. Na wypadek jednak, gdyby widz okazał się oporny na łzy Emmy czy wyznania Dana czy Ruperta, producenci kończą Powrót do Hogwartu akcentem, który z każdego fana serii wyciśnie przynajmniej głębokie westchnienie. U mnie skończyło się na kilku mokrych chusteczkach, bo są takie rzeczy w świecie tak czarodziejów, jak i mugoli, które działają – zawsze.