HARRY POTTER I CZARA OGNIA. Płasko i bez wyrazu
Lubię serię o Harrym Potterze – nie mam zamiaru zaprzeczać. Ze wszystkich części to właśnie “Czara Ognia” jest moją ulubioną. To część przełomowa, kluczowy etap w rozgrywce między Chłopcem, Który Przeżył, a Lordem Voldemortem. Ta część zapowiada już prawdziwą wojnę. Harry zmienia się, dojrzewa. Wyzwanie, jakie przed nim stoi, jest najtrudniejsze z tych, które do tej pory napotykał. Musi zmierzyć się ze sobą – to pierwszy krok na drodze przygotowania do ostatecznej rozgrywki.
Fabuła w skrócie – podczas mistrzostw świata w quidditchu dochodzi do zamieszania. Ktoś wystrzelił w niebo Mroczny Znak – znak Voldemorta i jego popleczników. W nawracającym śnie Harry widzi postać Czarnego Pana i towarzyszących mu Glizdogona i jeszcze kogoś, kogo nie potrafi rozpoznać. Tymczasem do Hogwartu zjeżdzają się przedstawiciele dwóch innych szkół, Durmstrangu i Beauxbatons, by wziąć udział w słynnym Turnieju Trójmagicznym. Turniej ma długą tradycję, jest bardzo niebezpieczny, dlatego też mogą brać w nim udział jedynie najlepsi – kandydaci wybrani przez niezależnego sędziego, Czarę Ognia. W dniu, kiedy Czara wyrzuca nazwiska wybranych kandydatów, nagle dzieje się coś niespodziewanego. Oprócz nazwisk Viktora Kruma z Durmstrangu, Fleur Delacour z Beauxbatons i Cedrica Diggory’ego z Hogwartu, Czara wybrała jeszcze jednego kandydata do turnieju – Harry’ego Pottera. Ktoś w tajemnicy wrzucił kartkę z jego kandydaturą do Czary – ktoś, kto chciał mu zaszkodzić. Zasady to jednak zasady, i Harry chcąc nie chcąc musi stanąć do rozgrywki, której uczestnicy są narażeni na utratę zdrowia, a nawet życia.
Jeśli nie macie przychówku, a macie możliwość wyboru – wybierzcie wersję z napisami, a nie z polskim dubbingiem, który jest po prostu żenujący. Brzmi już nawet nie sztucznie, ale wręcz groteskowo. To, że w Hogwarcie naucza się akurat historii magii i eliksirów, a nie matematyki i biologii, nie oznacza od razu, że ludzie nie mogą rozmawiać ze sobą normalnym głosem i bez udziwnień. To jednak nie jest wina twórców Harry’ego, więc pozostawmy sprawę na boku.
Podobne wpisy
Po każdej kolejnej części widać coraz wyraźniej, że ciągłe zmiany reżysera – najpierw Chris Columbus, potem Alfonso Cuaron, teraz Mike Newell, a w następnej kolejności zapewne David Yates – nie wychodzi ekranizacjom Pottera na dobre. To jest seria. W każdym tomie pojawiają się elementy, które będą miały swoją manifestację w następnym. Niejednokrotnie wątek prawie nieobecny w jednej części, w kolejnej okazuje się kluczowy – Jo Rowling bardzo lubi taki zabieg stosować. Jeden reżyser być może zapanowałby na koncepcją całości. Kilku reżyserów oznacza kilka różnych wizji, które nijak wiążą się z tym, co widzieliśmy poprzednio. W efekcie widzowi, który nie czytał wcześniej książek, ciężko jest miejscami zrozumieć, o co chodzi. Skąd ta dziwna uwaga Szalonookiego o ludziach znikających tajemniczo z Departamentu Tajemnic? Jest niezrozumiała, ponieważ w filmie wątku Berty Jorkins nie ma. Podobnie uwaga Dumbledore’a dotycząca Priori Incantatem. Pada tylko nazwa zaklęcia – nic więcej – bez wyjaśnienia, jak działają na siebie różdżki o jednym rdzeniu. Takich przykładów można znaleźć więcej. Każdy kolejny tom jest obszerniejszy, toteż twórcy filmów dokonują herkulesowych wysiłków, by okroić treść do jakiegoś rozsądnego minimum. Niestety, klucz, jaki Newell zastosował do tego okrojenia, to klucz widowiskowości. Sceny niosące w sobie taki właśnie ładunek są wydłużone i wyeksponowane do maksimum – zupełnie niepotrzebnie.