ALAN RICKMAN – romantyczny szarlatan
Kiedy się o nim myśli, przed oczami staje głównie bogata galeria rzezimieszków i antybohaterów. Hans Gruber ze Szklanej pułapki (czyli bodaj najbardziej kulturalny, pełen klasy bad guy w historii kina); diaboliczny szeryf z Nottingham, którzy uprzykrzał życie Robin Hoodowi o twarzy Kevina Costnera; rządzący twardą ręką tyran Elliott Marston z Quigleya na Antypodach; szalony Rasputin z telewizyjnego patrzydła HBO, za którą to rolę otrzymał jedyny Złoty Glob w karierze; czy w końcu niejednoznaczny profesor Severus Snape z serii adaptacji książek o Harrym Potterze. A przecież nie zagrał ich wcale tak wielu. To tylko jedna z twarzy artysty, o którym można napisać wszystko, tylko nie to, że dał się stłamsić swej mrocznej, ekranowej manierze.
Londyńczyk zadebiutował jednak w przygodach Johna McClane’a z taką werwą, że już chyba zawsze będzie z nim kojarzony w pierwszej kolejności. Z jednej strony trudno się dziwić, wszak ubrany w nienaganny garnitur Gruber to postać pełna niuansów, charyzmatyczna, oczytana i w jakiś sposób przerażająca swoją „biznesową otoczką”. Pod wieloma względami fascynuje ona widza bardziej niż swojski John, który chce jedynie przeżyć. W historii kina chyba tylko Darth Vader może poszczycić się większym magnetyzmem, a i to głównie dzięki szykownemu, czarnemu wdzianku i zakrywającej twarz masce. Takie maski Gruber również potrafił założyć – drobna zmiana akcentu i zachowania w niespodziewanym spotkaniu z McClane’em nie pozbawiała go jednak przenikliwości spojrzenia, przebiegłości działania. Bez niego Die Hard byłby pustym, kliszowym filmem. A bez Rickmana, który właśnie zmarł niecały miesiąc przed swoimi siedemdziesiątymi urodzinami, X muza byłaby sztuką niepomiernie uboższą.
Brzmi to nieco na wyrost, zważywszy, że do końca swoich dni był dla przeciętnego kinomana raczej cichym bohaterem drugiego planu, sympatycznie znudzonym szefem z To właśnie miłość lub skrytym pod kapeluszem pułkownikiem Brandonem – wiernym przyjacielem rodziny w komediowo zabarwionym romansidle Rozważna i romantyczna. Dorobek Rickmana nie zachwyca ani ogromem znaczących dla tego przemysłu ról, ani tym bardziej nikłą liczbą ważkich nagród za nie (do wspomnianego Globa dochodzi jeszcze tylko jedna BAFTA, jedna Emmy i odebrana osobiście, niespełna dwa lata temu w Bydgoszczy, nagroda im. Krzysztofa Kieślowskiego na Camerimage). Alan Sidney Patrick nie powalał na kolana również niezwykłą różnorodnością swego fachu, chociaż wyreżyserował i napisał samodzielnie dwa filmy – skromny Zimowy gość i powstała w siedem lat później, kostiumowa Odrobina chaosu, w której pojawił się także przed kamerą. Śpiewał w hollywoodzkiej wersji Sweeney Todda i rockowym CBGB oraz podkładał swój charakterystyczny głos w morskiej animacji Ratunku, jestem rybką! i pod uroczo przygnębionego robota Marvina w ekranizacji Autostopem przez galaktykę. Trudno jednak nazwać go aktorskim kameleonem, który zmieniał oblicze kinematografii.
A jednak był to też typ artysty, o którym nie da się pisać prostych, zdawkowych formułek. Potrafił jednym gestem lub słowem, a także magicznym brzmieniem wspomnianego już głosu skraść cały film (i kobiece serca), zapisać się w pamięci widza i sprawić, by ten zapomniał o wszystkim innym. W jego twarzy było – a raczej jest, wszak tych obrazów nijak już nie wymażemy – coś takiego, co przykuwało uwagę i zarazem potrafiło onieśmielić. Swoista przystępność wymieszana ze swojskością oraz ciepłem była w stanie zarówno rozbawić (co też czyniła najczęściej), jak i przejąć, przestraszyć, kiedy zaszła taka potrzeba. W spojrzeniu Rickmana krył się często także błysk, który z łatwością pomagał mu zdobyć sobie przychylność odbiorcy w rolach wypełnionych autoironią, flegmatycznych, niezadowolonych z życia pomagierów głównych bohaterów. Taki był właśnie anioł Metatron – wysłannik Boga w prześmiewczej Dogmie Kevina Smitha. I Alexander Dane z Kosmicznej załogi – sceniczny weteran sztuk szekspirowskich, który przyjął dobrze płatną rolę w gównianym serialu telewizyjnym (oczywista parodia serii Star Trek), pełnym irytujących współpracowników o wybujałym ego, denerwujących fanów oraz gumowej charakteryzacji, pod którą z coraz większą bezradnością odgrywa kolejne scenki.
Oczywiście na tym jego repertuar się nie kończy. Był bezimiennym śledczym, który totalnie zalazł za skórę Madeleine Stowe w doskonałym Closet Land, irlandzkim bojownikiem o wolność w Michaelu Collinsie, gdzie walczył u boku Liama Neesona, detektywem policji w Pocałunku Judasza i próbującym chronić swoją córkę szlachcicem w Pachnidle: Historii mordercy, a jego interpretacje Shabandara oraz Ronalda Reagana to przypuszczalnie jedyne warte uwagi rzeczy w, odpowiednio, mdłym remake’u Gambita i politycznie poprawnej laurce, jaką jest Kamerdyner. Był też tuzinem innych postaci, mniej lub bardziej wyrazistych, drugiego planu, z których dwie ostatnie są od siebie tak różne, jak to tylko możliwe. Zobaczymy go zatem jeszcze jako generała w politycznym thrillerze Eye In the Sky oraz skrytego pod toną efektów specjalnych w najbardziej zbędnym ze wszystkich niepotrzebnych sequeli, Alicja po drugiej stronie lustra, w której powtórzył rolę Gąsienicy Absolem. Trochę to smutne, zważywszy, z jak wysokiego C zaczynał, lecz przecież kino bywa równie bezlitosne jak życie, które bez wyraźnych powodów zabiera wpierw zawsze najlepszych.
Takim bez wątpienia był Alan. Wywodzący się z klasy robotniczej, średni syn z czworga dzieci Margaret Doreen Rose i Bernarda Rickmana, absolwent brytyjskiej RADA, której został również wiceprzewodniczącym w 2003 roku. Przede wszystkim uznany aktor i reżyser teatralny, bo też i tam odnosił największe sukcesy artystyczne (acz i w telewizji zaczynał od Szekspira – jako Tybalt w Romeo i Julii z 1978 roku), tam czuł się jak w domu (tam oraz w Kanadzie, do której regularnie powracał). Mimo że z początku studiował grafikę, a prywatnie był uzdolnionym kaligrafem i malarzem, to właśnie teatr został jego pierwszą wielką miłością, którą wielokrotnie przedkładał nad kino, odrzucając wiele potencjalnie ciekawych ról (jak Lord Farquaad ze Shreka). Drugą miłością okazała się niezwiązana z ani jedną, ani drugą branżą Rima Horton, której pozostał wierny aż do końca swych dni, wcześniej oficjalnie wyznając miłość po blisko pięćdziesięciu latach wspólnego życia.
Choć potrafił być diablo poważny i tak też podchodził do swojego zawodu, Rickman nigdy nie brał siebie samego zbyt serio. Ten charakterystyczny luz mocno wpływał na jego ekranowe emploi, a i w życiu prywatnym tworzył wraz z przychodzącym mu naturalnie humorem, głębokim tembrem głosu i niezapomnianymi grymasami mieszankę, której trudno się było oprzeć. Nic zatem dziwnego, że – pomimo niezbyt powalającej aparycji – kobiety często do niego wzdychały, a mężczyźni darzyli szacunkiem. Emanował w dużej mierze także szczerością ekspresji, a jego wrodzona (chociaż patrząc po niektórych rolach wcale nieoczywista) serdeczność oraz radość z życia sprawiły, że nijak nie można było po nim poznać, iż od jakiegoś czasu toczy zacięty bój z nowotworem. Przegrał go w końcu, tak samo jak trzy dni wcześniej David Bowie. Pocieszać można się faktem, że w tańcu z kostuchą obaj byli mistrzami…