DARK WATERS. Lovecraft i zakonnice
Poczucie osaczenia bohaterki oddano perfekcyjnie. Ciąg niesamowitych zdarzeń uzmysławia jej, że nie może nikomu ufać. Jest zdesperowana i samotna na wyspie. Louise Salter – oszczędna aktorsko i nader urodziwa – gra z dużym wyczuciem. Nie ma w tej kreacji ani histerii, ani zapędów heroicznych. Elizabeth próbuje przetrwać i szuka prawdy o swoim pochodzeniu, ale – znowu zgodnie z duchem HPL – jej siły fizyczne i psychiczne wyczerpują się. Każdy, kto staje oko w oko z nieludzką grozą, musi liczyć się z klęską. Śmiercią, szaleństwem… lub czymś jeszcze gorszym. Elizabeth od początku ma w sobie napięcie i tajemnicę, ale utożsamiamy się z nią bez trudu; obok niej są już tylko wybitnie dziwaczni i raczej nieprzyjemni mieszkańcy wyspy i zakonnice, które – uwaga, eufemizm zamiast spoilera – skrywają pewne tajemnice.
Podobne wpisy
Druga część filmu, a zwłaszcza ostatnie pół godziny, to właściwie symfonia dziwnych dźwięków, które niemalże cały czas słyszymy w tle. Wpływają one zarówno na stan psychiczny bohaterki, jak i samego widza. Powolny montaż, coraz bardziej somnambuliczna gra aktorki, mnogość szeptów, które zdają się wypełniać Dark Waters, działają hipnotyzująco. Efektów specjalnych nie ma tu wiele, ale zrobiono je ręcznie i ze smakiem. Nieco odstaje muzyka – trochę tania i bez wyrazu. Żałuję, bo lepszy podkład mógłby jeszcze podbić ten filmowy trans. A zakonnice? Wyciśnięto tu z nich mnóstwo grozy. Jednak ich obecność w Dark Waters powoduje nieporozumienia. Film bywa kojarzony z gatunkiem nunsploitation (czytaj: mrocznym kinem ”zakonnicowym”, pełnym erotyki i przemocy). Jasne, są tu przecież klasztorne sekrety i zbrodnie, ale zakonnice pozostają ubrane; nie mają też skłonności do sadomasochistycznych zabaw, jak to bywa w sztandarowych pozycjach nunsploitation. Można więc stwierdzić, że obraz raczej przywołuje pewne cechy gatunku, niż reprezentuje jego pełne odbicie.
Fabuła rozwija się stosunkowo powoli, ale magnetyzm poszczególnych scen czy ujęć angażuje naszą uwagę. Zresztą historia sama w sobie nie jest niczym szczególnie oryginalnym, składa się ze znanych motywów (przybysz w obcym, zamkniętym środowisku, mocowanie się ze swoją przeszłością). Ale połączono je wprawnie, a kapitalna strona formalna nie pozwala oderwać oczu od spektaklu. Jest w tym kinie moc i jest życie. W paszczy szaleństwa także oferowało solidny pakiet wrażeń, ale tam HPL-a rozwadniano ironią, a Sam Neill szarżował w swej roli – uroczo, ale w jankeskim i współczesnym stylu (i na takim tle). Nie ujmując niczego kapitalnej produkcji Carpentera, trzeba przyznać, że postawa serio przy tego rodzaju materiale stanowi większe wyzwanie. Jest więc Dark Waters bliżej króla horroru – konserwatysty z twarzą ściętą powagą i jego historii, w których człowiek jest w kosmicznej skali żałosnym bytem, marionetką lub pożywką w rękach potężnych mocy.
Baino nie wprowadza humoru, bo nie ma tu dla niego racji bytu. Tworzy mały poemat grozy – czystej gatunkowo i ożywczej. Jego horror jest wręcz archaicznie na serio; w wypadku tej pozycji jest to atut. Film unika mielizn i nie popada w śmieszność – nawet w końcowych partiach, gdy na chwilę uchyla drzwi do świata obrzydliwej grozy. Postawcie go sobie obok Dagona Stuarta Gordona (także bazującego na Lovecrafcie); zobaczycie kontrast między dość mechanicznym i efekciarskim podejściem tego pierwszego a twórczym i pełnym wyczucia ze strony drugiego.
No dobrze, ale po tej całej litanii zalet pora na istotne i bazowe w przypadku horroru pytanie: czy jest strasznie? Owszem, myślę, że jest. Macie szansę podskoczyć na paru scenach, a duszący nastrój tej historii zawłaszczy waszą uwagę na czas trwania seansu, a możliwe, że zostanie i po jego zakończeniu. Szkoda, że film prawie nie istnieje w powszechnej świadomości. Na pewno zaszkodził mu brak odpowiedniej promocji, co dotyka wielu niezależnych produkcji. Dark Waters to owoc miłości i pasji. Kino niewielkiego budżetu, ale wielkiego serca. Konsekwentne. I piękne; tak, piękne, bo trzeba być naprawdę nieczułym na gatunkowe wdzięki, żeby nie poczuć się urzeczonym.