search
REKLAMA
Recenzje

DARK WATERS. Lovecraft i zakonnice

Tomasz Bot

28 marca 2018

REKLAMA

Ten film zachwalałem już kiedyś w zestawieniu obrazów bazujących na prozie Lovecrafta. Uznałem go wtedy za najjaśniejszy punkt wyliczanki. Zdania nie zmieniłem do dziś. Wielu ludzi wciąż czeka na ekranizację HPL z prawdziwego zdarzenia. Ironiczne i pomysłowe W paszczy szaleństwa Carpentera czy Reanimator i Zza światów – oba w groteskowo-makabrycznym sosie – nie zaspokoiły głodu kinomanów szukających bezbrzeżnej grozy, plugawych maszkar i pełzającego strachu. Nie szkodzi. Oto pozycja, która – może nie w skali jeden do jeden, ale w dużym przybliżeniu – kapitalnie transplantuje ducha HPL na ekran. I chociaż nie wspiera się na żadnym konkretnym tekście tego autora (najbliżej mu do Widma nad Insmouth), zionie charakterystyczną dla niego grozą. Ponadto to kapitalny horror sam w sobie – bez względu na to, ile w nim HPL. Przygotujcie się na seans pełen niebanalnego mroku, gęstego klimatu i zachwycający estetycznie.

Do klasztoru – umiejscowionego na małej wyspie gdzieś w Europie Wschodniej – przybywa młoda Angielka, Elizabeth. Jej rodzina od lat łoży na utrzymanie tego miejsca. Teraz dziewczyna musi sprawdzić, dlaczego jej przyjaciółka, która wstąpiła do klasztoru, wysyła coraz bardziej dramatyczne listy. Na miejscu okazuje się, że ta ostatnia zaginęła, a zakonnice coś ukrywają. Elizabeth musi wrócić pamięcią do dzieciństwa, żeby sprostać grozie czającej się w murach. HPL i zakonnice?! To naprawdę mogło nie wyjść. A jednak…

Mariano Baino, fan HPL, obrazów wytwórni Hammer, filmów Dario Argento i Mario Bavy, stworzył kapitalny konglomerat motywów grozy. Ciężko uwierzyć, że to pierwszy i jedyny film tego reżysera, który później przerzucił się na pisanie scenariuszy. To także pierwszy tytuł zrealizowany na Ukrainie po jej oddzieleniu się od Związku Radzieckiego. Zacznijmy jednak od walorów estetycznych, bo te robią szczególne wrażenie. Dark Waters to wizualna uczta. Jego twórcy postawili na naturalne lokalizacje – kapitalnie dobrane i diabelnie mroczne. Żadnej tektury czy plastiku. Dark Waters jest organiczny, chropawy, daleki od komiksowej stylizacji. Wyspa to miejsce pochmurne, wietrzne, pełne niepokojących dźwięków. Mimo że akcja toczy się współcześnie, wygląda jak świat sprzed wieków. Stare mury klasztorne są naprawdę stare, a widz niemalże czuje wiszącą w powietrzu stęchliznę. Wilgoć jest wszechobecna, a ciemność rozświetlają tylko świece. Te – niekiedy użyte w setkach – podkręcają klimat grozy w scenach w podziemiach, dowodząc, że światło może być równie złowieszcze jak jego brak.

Film stanowi właściwie zestaw scen i ujęć, które wgryzają się w pamięć. Dostojność Dark Waters, celebrującego mrok nienachalną, ale efektowną operatorką i tonacją serio, to bardzo europejski sznyt. Plastyczna wrażliwość Bainiego może kojarzyć się ze wspomnianymi Bavą czy Argento, a także Lucio Fulcim; najwięcej zdaje się czerpać z tego pierwszego i, podobnie jak w dziełach twórcy Maski szatana, znajdziemy u niego obrazy takiej urody, że aż proszące się o umieszczenie na naszej ścianie, koszulce czy skórze.

Twórca Dark Waters dokonuje tu raczej hołdu niż bezczelnego kserowania. Zresztą wszelkie odwołania wpisuje w swój film bardzo umiejętnie – to nie są zlepki, lecz żywa, mięsista tkanka horroru. Tytuł nie wchodzi w rejestry żartobliwie-pastiszowe; nie kończy jako przestylizowana postmodernistyczna zabawa dla wtajemniczonych. Próbuje cię zabrać w świat mroku i grozy. Żeby je poczuć na skórze, nie musisz być wybitnym znawcą HP czy kina grozy.
To film brązów i żółci. Wiele scen tonie w blasku świec wypełniających korytarze zakonu. Świece płoną naprawdę. Z kamieni, a nie CGI, powstały także zawilgocone mury. Odgłosy mrożą krew w żyłach: kroki i ich echo w mroku, wrzaski, lamenty, pluski, porykiwania, śpiew dziecka, zawodzenie płonącej kobiety; nie zawsze wiemy, skąd i dlaczego dochodzą. Wiele z nich brzmi jak to, co HPL zwykł określać mianem zimnych, bezbożnych dźwięków. Gdybym miał zespół metalowy, z chęcią zsamplował bym część z nich. Zresztą każdy fan bluźnierczego horroru poczuje się tu jak w domu. Pochodnie, tajemnicze procesje, krucyfiksy, mroczne przejścia czy makabryczne malunki jak z dna podświadomości Jokera wypełniają ekranową przestrzeń.

Krew, śmierć i rozkład są wszechobecne, ale bez strzykania jakimś wyśrubowanym gore. Twórcy – podobnie jak sam HPL – wolą snuć klimatyczną opowieść niż miotać ohydą (choć zdarza im się także lekko popuścić cugle). I osiągają podobny efekt, co pisarz w swych książkach: obcość, inność, a nawet plugawość tej rzeczywistości przenika nas do szpiku, oblepia i nie znajduje przeciwwagi. Film jest stosunkowo tani, lecz ani na chwilę nie czuć od niego tandetą. Takiej spójności i sugestywności świata przedstawionego ciężko szukać w produkcjach za duże pieniądze.

REKLAMA