CZTERY NOCE Z ANNĄ. Regres w stylu retro
Przymiarka
Kiedy przez wszystkie medialne przestrzenie przemknęła informacja o powrocie Skolimowskiego na ekrany polskich kin, byłam pewna swojego wyboru. Już widziałam siebie na tym seansie. Siedziałam tam wgapiając się w mocno ironiczny thriller z elementami czarnej komedii, intymny, nie przegadany i nie pozbawiony metafizyki. Pokrótce, gdzieś pomiędzy Hitchcockiem a Kieślowskim – jak nakręcały widzów zagraniczne media. I w swoim nieskrępowanym entuzjazmie zatrzymałam się tylko na chwilę przy zdaniu samego twórcy: „Zrobiłem film, jaki chciałem. Jestem odpowiedzialny za każdą sekundę, za każdy element, który się w nim pojawił. To dobre, ożywcze uczucie. Tak chciałem”. Już wtedy pomyślałam, że brzmi to bardziej jak ostrzeżenie niż autoreklama…
Rysopis, Walkower czy Start uczyniły ze Skolimowskiego mistrza nowofalowego stylu w Polsce. Cechował go „dokumentalny” sposób patrzenia na rzeczywistość oraz pewna bezkompromisowość tematu. Chadzał własnymi ścieżkami i nierzadko częstował widzów ambitnym, ironicznym i osobistym kinem. Lata 60. były okresem jego największej aktywności, ale już na początku lat 70., znużony ciągłymi konfliktami i ingerencją władz, opuścił kraj. Najpierw zamieszkał we Włoszech, a potem w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych, gdzie w Kalifornii osiadł na stałe. Swoją twórczą energię przekładał także na malarstwo, poezję oraz aktorstwo. Kilkukrotnie pojawiał się u innych reżyserów, m.in. u Mika Kaurismakiego, Volkera Schlőndorffa, Tima Burtona oraz Władysława Pasikowskiego. Artystyczna wszechstronność Skolimowskiego uczyniła z niego jedną z największych osobowości kina. Reżysera uhonorowano Nagrodą Specjalną Orła za „niezależną postawę polskiego twórcy kina o światowym wymiarze, realizowaną w Polsce i na emigracji oraz za stałe związki z Polską”.
Preludium
Medialny szum wokół nowego filmu Skolimowskiego jest źródłem pewnej czarownej iluzji. Jest coś niepokojącego w źródle tej iluzji, stwierdzam po ponad dziewięćdziesięciominutowym wysiadywaniu kinowego fotela. Zarówno media zagraniczne, jak i krajowe sklasyfikowały film jako psychologiczny thriller z elementami czarnej komedii, podkreślając mroczny i zarazem liryczny ton filmu. Do kina ściągnęły więc tłumy romantycznych par w słusznym wieku, oczekujących poruszającej historii miłosnej, gotowe przyjąć niezwykle intensywną dawkę rodzących się w bólach emocji. Historię zaprezentowano tak: w pewnym prowincjonalnym miasteczku mieszka introwertyczny Leon zakochany w pielęgniarce Annie. Fascynacja kobietą jest na tyle obsesyjna, że zaczyna ją odurzać środkami nasennymi. Tylko w ten sposób może się odważyć na jakąkolwiek konfrontację z Anną. Uczucie Leona, które każe mu się zakradać nocą do jej pokoju, jest jednocześnie mroczne i subtelne. Kobieta zaś ledwie dostrzega snującego się gdzieś w pobliżu adoratora… Co bardziej podatnego na erotyczny dreszcz widza mogła mamić pewnego rodzaju przynęta, przyczajona w zdaniu jakiegoś recenzenta: „w obrazach widać fascynację voyeuryzmem, ale Skolimowski poszedł dalej”. Było też parę egzaltowanych okrzyków typu „arcydzieło” i „światowy sukces”. I co? Wyszliśmy rozczarowani.
Mezzo Forte
Skolimowski spuścił nam konkretne i bezkompromisowe manto, co do tego nie mam wątpliwości. Polska rzeczywistość, ukazana tutaj bardzo w stylu retro, to świat pełen marazmu, ponuractwa, znieczulicy, beznadziei, złych policjantów, starości, śmierci i zimna. Na tej kupie egzystencjalnego błota pojawia się historia pewnego uczucia, czy może popędu wysubtelnionego później w miłość. Leon, nieco opóźniony, nieszczęsny nieudacznik, to rodzaj kozła ofiarnego. Po raz kolejny oglądamy więc smutnego, bezsilnego pierrota, którego sensem życia staje się kobieta po przejściach, nie pragnąca niczego prócz spokoju. Całe sekwencje utwierdzają nas w przekonaniu, że nad człowiekiem tym wisi chyba jakieś nienasycone fatum… Najpierw słyszymy dzwon kościelny, a później jest już tylko coraz posępniej, coraz intensywniej i mroczniej, coraz podlej i bardziej beznadziejnie. Zamysłem reżysera było zapewne prowadzenie gry ze schematem filmów o miłości, efekt jednak okazał się traumatyczny. Niestety, wspominane elementy czarnej komedii zawiodły i zblakły pod naporem minorowego tonu, który zdominował całą opowieść. Na sali kinowej tężała atmosfera rozczarowania i ciężkiego milczenia. Grę reżysera z widzem osobiście odebrałam jako test na cierpliwość. I nawet dla kogoś tak zaprawionego w przyciężkawym nurcie jak ja, najnowszy film Skolimowskiego zamienił się w „seans przetrwania”. Wyszłam z kina mocno zawiedziona i poirytowana, gdyż film, który miał być psychologicznym dramatem, okazał się prowincjonalnym melodramatem żerującym na ludzkim nieszczęściu i upośledzeniu.
Szamoczący się z własnymi emocjami Leon jest beznadziejnie tragiczny i liryczny zarazem, wzbudza litość i obrzydzenie. Artur Steranko, wcielający się w tę postać, wydobył z niej całą mierżącą widza rozpacz i samotność. Aktorka charakterystyczna, Kinga Preis, wcielająca się w postać pielęgniarki Anny, nie miała szczególnie rozbudowanej roli, w której mogłaby się rozwinąć. Jakkolwiek scena z napastnikiem w opuszczonym hangarze musiała być dla aktorki szczególnego rodzaju wyzwaniem. Duet aktorski Steranko-Preis wytworzył na ekranie atmosferę niezwykłego napięcia, podkreślonego jeszcze wyjątkową oszczędnością dialogu.