search
REKLAMA
Archiwum

CZTERY NOCE Z ANNĄ. Regres w stylu retro

Magdalena Skorus

24 stycznia 2018

REKLAMA

Ponadto ze zdwojoną siłą odczułam przesadę i bezrozumny galop krytyki (mniej lub bardziej serio) w kierunku odważnych porównań do Bergmana czy Kieślowskiego. Cztery noce z Anną zawierają jedynie niuanse wspomnianego stylu, tworzące nową jakość, czyli makabryczne cacko doświadczonego reżysera. Film jest istotnie „wymuskany” operatorsko za sprawą Adama Sikory, realizatora zdjęć chociażby do Wojaczka czy Angelusa. Dostrzegam piękno jego turpistycznego kadru i sądzę, że zasługą Sikory jest owa powalająca siła rażenia filmu jako całości. To właśnie ta forma sprawia, że o filmie niełatwo zapomnieć i że wzbudza skrajne odczucia. Co więcej, że zaistniał w pamięci widzów na dłużej. W końcu także i to sprawia, że zaczynasz się zastanawiać, ile w tym filmie spolszczonego Cronenberga

Cztery noce z Anną zebrał kilka nagród na FPFF w Gdyni, m.in. za dźwięk i scenografię. Sam festiwal, jak i werdykt festiwalowego jury wywołał wiele kontrowersji w środowisku filmowców. Jedną z takich kontrowersji było przyznanie wyróżnienia dla Jerzego Skolimowskiego. Cóż, „wyróżnienie” postrzegamy często jako nagrodę pocieszenia, kompromisowe rozstrzygnięcie lub po prostu bezpieczny sektor, w którym można ulokować jurorskie mieszane uczucia. Niemniej jednak zrozumiałe jest oburzenie, z jakim przyjęto ów werdykt wyciągający poza czołówkę dokonania ponad siedemdziesięcioletniego mistrza, który powrócił po latach na ekran. Dla wielbicieli mistrza był to srogi zawód, dla mnie jego nieudany powrót. Jeżeli przyznanie takiego tytułu Skolimowskiemu jest czynem uwłaczającym, to wydaje mi się, że mistrz spokojnie obszedłby się bez owego niefortunnego wyróżnienia (wszak miłosierdzie nie powinno być kwestią przymusu), dzierżąc całkowicie słusznie przyznany mu niegdyś tytuł za niezależną postawę polskiego twórcy kina.

Epilog

Na koniec rozwikłam ostatnią już część podtytułu. Dlaczego uważam ten film za regres? Dlatego, że rozpatruję go na szerszym tle rodzimych produkcji i dostrzegam, że jest on wszystkim tym, od czego polska kinematografia chciałaby się już odciąć. Chciałaby, ale wciąż jeszcze nie może. Tematyka marazmu i beznadziei w polskim kinie, zaprawiona romantyczną melancholią, osiągnęła już taki stopień przesycenia, że jesteśmy nią znudzeni, znieczuleni, przyzwyczajeni, co więcej, jesteśmy doskonale przygotowani na jej dalsze przyswajanie. Czy to wykpiwając ją co bardziej kunsztowną ripostą, czy to uderzając w podniosły i doktrynerski ton. Dlatego wszystkie filmy są podobne, miałkie, już nas tak bardzo nie wzruszają ani nie zaskakują (wyjątek mogą stanowić jedynie ukochane polskie rubaszne komedie). Zblazowany polski widz przychodzi oglądać zblazowanych bohaterów i wychodzi z kina silniej znieczulony, bo podwójnie zblazowany. Lubimy siebie takimi oglądać na ekranie – tego samego przecież doświadczamy w rzeczywistości pozafilmowej, więc czujemy, że film przekazuje nam „prawdę”, „konkrety”, „życie”. I na tym poprzestajemy, nie żądając więcej, jakby więcej nie istniało.

Tekst z archiwum film.org.pl.

REKLAMA