CZARNY CZWARTEK. JANEK WIŚNIEWSKI PADŁ. O niebezpiecznych związkach polskiej polityki historycznej i kina
Czarny czwartek skrytykować można, a nawet trzeba.
O obiektywny komentarz do filmu Antoniego Krauze naprawdę trudno. Z jednej strony mamy do czynienia z prawdziwą tragedią prawdziwych ludzi. Tragedią, którą twórcy wyeksploatowali zresztą do granic możliwości, ale o tym później. Rodziny ofiar wciąż żyją. Wciąż żyją ci, którzy pamiętają, spora liczba tych, którzy tam byli i jeszcze większa tych, którzy twierdzą, że tam byli. Krytykując łatwo narazić się więc na zarzut „szargania świętości”. Jest to zajęcie niewdzięczne, a jednak skrytykować można, a nawet trzeba. Chociażby dlatego, że wbrew pobożnej intencji twórców: „nie pokazujemy niczego ponad to, co się rzeczywiście wydarzyło” nie mamy do czynienia z li i jedynie obiektywną rekonstrukcją wydarzeń, a z niemal propagandową i jedynie słuszną wizją Grudnia 70’.
Ale po kolei. Główni bohaterowie filmu Antoniego Krauze to rodzina Drywów. Jako że chodzi o osoby autentyczne, niepotrzebne uwagi najlepiej ograniczyć do minimum: Brunon Drywa jest pracownikiem stoczni. Marzy o własnym m3 i taksówce. On i jego żona to normalni (ale i wzorowi) Polacy, którzy zupełnym przypadkiem śmiertelnie zderzyli się z historią. Przyjrzyjmy się więc historii. Grudzień 1970 roku – po drastycznej podwyżce cen żywności robotnicy wychodzą na ulice. Partia decyduje się na stłumienie manifestacji siłą. Do Trójmiasta wchodzi wojsko. Padają strzały. Są zabici i ranni. Wszyscy wiemy, jak skończyła się ta historia. W czasie masakry na całym Wybrzeżu zginęło prawie czterdzieści osób, a ponad tysiąc zostało rannych.
Historię znają wszyscy. Zamiast więc koncentrować się na wydarzeniach, lepiej skoncentrować się na tym, jak zostały pokazane. Czarny Czwartek składa się z trzech niemal równolegle toczących się wątków. Pierwszym jest wspomniana już historia rodziny Drywów, drugim – drobiazgowa inscenizacja rozruchów w Gdyni, trzecim wreszcie narady biura politycznego ze świetnym Pszoniakiem w roli Gomułki. Poszczególne wątki rozjeżdżają się i gdzieś w połowie filmu rozpadają na trzy oddzielne części.
Może podkreśla to chaos i dezinformację, w jakiej żyło wtedy społeczeństwo, natomiast skutecznie dezinformuje współczesnego widza. Najlepszy jest chyba wątek Drywów, który nawiązuje do najlepszych tradycji kina moralnego niepokoju – mały, prawie kameralny dramat rodziny wplątanej w historię. Do tego jeszcze świetne zdjęcia Jacka Petryckiego – czołowego współczesnego operatora. Bronią się też aktorzy: Maria Honzatko (Stefa) i Michał Kowalski (Brunon Drywa). Później reżyser porzuca, niestety, Drywów i minimalizm, na rzecz swoistego paradokumentalnego show i pokazuje rozruchy w mieście. Spektakularnie, w końcu jednym ze sponsorów był znany bank, co oznacza duże pieniądze, a co za tym idzie konieczność zrobienia filmu „atrakcyjnego”. Szkoda, że z tą widowiskowością przeszarżowano – może nie trzeba było kopiować rozwiązań rodem z amerykańskich filmów wojennych? Scena, w której żołnierze z helikopterów strzelają do tłumu czy wkraczają na ulice niczym zawodowi marines, przypomina raczej filmy o Wietnamie czy nawet Iraku niż Polskę lat siedemdziesiątych. Sekwencje inscenizowane przeplatają się z autentycznymi fragmentami archiwalnymi – te ostatnie są naprawdę mocne. Na oddzielną uwagę zasługują też aż nazbyt realistyczne sceny, w których strajkujący są katowani przez milicję i wojsko. W serii bardzo długich ujęć, kręconych niemal w zwolnionym tempie, możemy oglądać, jak „władza” bestialsko znęca się nad studentami i robotnikami. Skojarzenia (niesmaczne zresztą) z Pasją Mela Gibsona będą chyba na miejscu. A ponieważ sceny te mają się nijak do głównego wątku Brunona Drywy, trudno zrozumieć, czemu właściwie ta eskalacja przemocy ma służyć i co ma widzowi przekazać? Gdzieś w połowie film na dobre grzęźnie w schematach. Źli są źli, dobrzy są dobrzy. Źli dużo przeklinają i biją dobrych. Dobrzy nie przeklinają i mówią frazesami. Wszystko jest czarne albo białe. Albo jesteś z nami, albo stoisz tam, gdzie ZOMO. Nawet jeden dobry milicjant wydaje się być z wyrachowaniem wkalkulowany w czarno-biały scenariusz. Taki wyjątek, którego jedynym zadaniem jest potwierdzanie istniejącej reguły. Dużo jest w tym wszystkim emocji, refleksji – ani na lekarstwo.
Podobne wpisy
Historia Grudnia 70’ zasługuje na lepszy film. To, co zrobili z nią twórcy Czarnego Czwartku, budzi uczucie pewnej bezradności. Wierzę, że mieli dobre intencje i szczere chęci, ale wyszło jak zwykle. Po raz kolejny okazało się, że zamiast racjonalnej dyskusji dostaliśmy garść wzruszających frazesów w oprawie rodem z amerykańskiego kina akcji. I chyba nie zobaczymy dobrego filmu historycznego tak długo, jak długo historia będzie tylko kartą przetargową, instrumentalnie traktowaną zarówno przez polityków, jak i filmowców.
Tekst z archiwum film.org.pl.