MARIA, KRÓLOWA SZKOTÓW. Dwie trygrysice i wielka plama krwi
Historia o tym, w jaki sposób stracono Marię Stuart, wiążę się również z początkami kina, ale opowieść o tym jak do tego doszło, musi zostać otoczona szerszym kontekstem. I choć już opowiadano o konflikcie tytułowej bohaterki z Elżbietą I Tudor, kino musiało poczekać na historię, która położy mocniejszy nacisk na specyficzną relację łączącą zafascynowane sobą antagonistki, a także demitologizującą opinię, jakoby damy były przeciwwagą dla wzniecających wojen mężczyzn. Kino, można by rzec, stricte feministyczne, bo opowiadające o silnych kobietach. Maria, królowa Szkotów w większości spełnia pokładane w niej nadzieję, choć niewątpliwie mogło przepychać się łokciami wśród podobnych biografii.
Tytułowa bohaterka, francuska władczyni, kończy osiemnaście lat, przypływa do Szkocji i – rzecz jasna – chce odzyskać tron ojca, a tym faktem oczywiście nie jest zachwycona królowa angielska, Elżbieta. Mało tego, że konflikt na linii pretensji do tronu jest nieunikniony, to w dodatku Maria Stuart jest katoliczką. W tym momencie rozpoczyna się walka pełna fałszywej kurtuazji, spisków, religijnych napięć, ale również swojego swoistej chorobliwej fascynacji między kobietami. Finał tej opowieści każdy zna, ale zanim spadły głowy musiało dojść do emocjonującej gry szachowej.
Szkoda więc, że scenariusz Beau Willimona, spod ręki którego wyszło chociażby House of Cards, nie jest bliższy thrillerowi, który charakteryzował jego wcześniejszą twórczość. Wprawdzie mamy tutaj polityczną intrygę oraz napięcie spowodowane konfliktem interesów, który może tylko eskalować, ale wielokrotnie da się odczuć, że przy okazji odbębniono tutaj obligatoryjną lekcję podstaw historii. W momentach, w których kamera spuszcza z oczu główne bohaterki i próbuje, niczym serial kostiumowy, wejść w zakamarki wielu warstw wydarzeń historycznych, cała dramaturgia siada, a silna przecież oręż w postaci bardzo twardych kobiet nie robi już wrażenia. Interesujący punkt wyjścia, który mógłby nieźle korespondować ze współczesnym kinem feministycznym, nie stara się korzystać ze swojego potencjału, a sam aspekt płciowości wybrzmiewa, ale jakby w półśrodku. Wprawdzie można przyjąć, że jest to opowieść o tygrysicach, które nauczyły się grać według męskich reguł, przez co same skazują swoje dusze na potępienie, ale finalnie kończy się na bardzo płytkim wartościowaniu ich ról. Żadna ze wspomnianych kobiet nie pozwalała sobie na ustępstwa, obie nie kłaniały się nikomu w obliczu konfliktu, ale zabrakło akurat w tym filmie psychologicznej motywacji, która uczyniłaby z Marii królowej Szkotów coś więcej niż historyczny biopic potrafiący zachwycić warstwą wizualną oraz sposobami na oddanie ducha epoki, ale już wydaje się anachroniczny względem podobnych filmów.
Żal tych wyborów reżyserskich i narracyjnych głównie z powodu faktu, że Saoirse Ronan oraz Margot Robbie wcielające się w Marię i Elżbietę radzą sobie na ekranie bez większych zgrzytów. Pierwsza z nich wprawdzie jest wariacją na temat znanych obrazów malarskich, z których blada oraz koścista Maria patrzy na nas tęsknym oraz z góry przegranym wzrokiem, ale dodaje przy okazji tej postaci nieco ciepła oraz zagubienia. Potrafi przy tym swoją grą obronić tezę filmu, że owieczka musi czasem zmienić się w wilka. Robbie jako Elżbieta wydaje się wyborem nieoczywistym, ale koniec końców kupujemy jej odmłodzoną, mocno ucharakteryzowaną królową Anglii. W tle przewijają się również Guy Pearce i Jack Lowden, reprezentanci męskiego świata, który czasami mięknie w obliczy głównej osi fabularnej.
O takich filmach mówi się, że są solidne, a potem dodaje niewiele więcej. Ten poprawny, świetnie zagrany, nieźle brzmiący dramat kostiumowy (choć kompozycje muzyczne nie zapadają w pamięć) może wydawać się mdły i niegotowy. Szkoda więc, że składowe, które składają się na obraz chociażby intrygujący, nikną w poprawności oraz braku odwagi, która potrzebna była, aby zrobić z tego pełnoprawny thriller. Mimo wszystko warto przetasować w swoich dłoniach te oblane krwią karty historii choćby po to, aby zrozumieć, że wielkie historyczne rozgrywki mogą mieć swoje źródła w bardzo małych ludzkich przywarach.