search
REKLAMA
Recenzje

COP LAND

Jacek Lubiński

12 sierpnia 2017

REKLAMA

Rzecz jasna ta wizja wciąż pozostaje umowna na wielu płaszczyznach. Dość napisać, że już choćby mundury szeryfa i jego świty nie mają przełożenia na rzeczywistość, w której tego typu barwy nosi się w służbie prawa i owszem, ale… na południu USA. Podobne niuanse pomagają jednak tylko budować westernową otoczkę całej historii. Tak samo, jak czyni to charakterystyczny dla gatunku podział na poszczególne miejsca i przynależności bohaterów.

Jest zatem leżące w centralnym punkcie miasteczka biuro szeryfa, jest odpowiednio oddalona, stojąca na wzgórzu posiadłość Raya, jest bar (saloon), w którym tętni całe życie towarzyskie, a Heflin może sobie w wolnej chwili popykać na automacie… Zabójczej broni 3; są mniejszości etniczne, z którymi „biali osadnicy” mają problemy… Są też w końcu przybysze z „zewnątrz”, z wielkiej metropolii – w tym wypadku ironicznie osadzonej tuż po drugiej stronie rzeki, a więc będącej dosłownie na wyciągnięcie ręki, a zarazem jakże odległej, stanowiącej kompletnie inny świat.

Atmosfery dopełnia delikatna, nieinwazyjna i smutnie liryczna, ale w odpowiednich momentach niezwykle dramatyczna i posępna muzyka Howarda Shore’a, który zgrabnie połączył typowe dla westernu brzmienia z używanymi często podczas policyjnych uroczystości dudami; oraz nastrojowe, skąpane przede wszystkim w mroku zdjęcia Erica Alana Edwardsa, kadry którego dopełniono w postprodukcji niewidocznym CGI. Oczywiście wszystko to poszłoby na marne, gdyby nie solidnie skonstruowany scenariusz Mangolda – pełen niuansów, które wynoszą tę z pozoru błahą i mało oryginalną opowieść na wyższy poziom.

Jak to jednak zwykle bywa, nie jest to film całkowicie pozbawiony wad. Te jednak znajdziemy głównie w kinowej wersji filmu, gdzie inaczej zmontowane sekwencje, w nieco inny sposób rozłożone akcenty oraz brakujące elementy układanki wprowadzają kilka niejasności i niekiedy – jak w finale – podważają logikę wydarzeń. Sporo tu klisz, schematów oraz niewykorzystanego potencjału – zarówno w kwestii zgromadzonych na planie nazwisk, jak i samej historii, ostatecznie trochę błahej, niewybrzmiewającej w końcówce odpowiednio mocno względem ciągłej podbudowy napięcia, które nagle po prostu sobie ulatuje.

Nieco po macoszemu potraktowano również dwa dość ważne dla historii wątki: miłosny oraz rasowy. Idę o zakład, że gdyby Cop Land kręcono dzisiaj, ten ostatni z pewnością zostałby wyolbrzymiony aż do przesady. Więc może to i dobrze, że u Mangolda jedynie ubarwia świat przedstawiony. Wątek miłosny z kolei, podobnie jak cały film, nie grzeszy świeżością i na dobrą sprawę wydaje się zbędny, ale został naprawdę ładnie odegrany, nie przesłodzony. Zresztą, jak wspominałem, w przeciwieństwie do W samo południe, tu nie ma miejsca na szczęśliwe zakończenie, w którym – parafrazując jedną z padających na ekranie kwestii – wszyscy z uśmiechem trzymają się za ręce i śpiewają We Are the World.

Można się zatem domyślać, czemu krytycy kręcili po premierze nosem, a cała produkcja nie doczekała się żadnych ważniejszych laurów. Wszyscy zgodnie chwalili co prawda poświęcenie Stallone’a (nagroda na festiwalu w… Sztokholmie), ale gdyby nie on, to cały projekt przeszedłby w prasie zapewne bez większego echa. Szczęśliwie, pomimo kategorii R, twórcy odbili sobie w box offisie i na domowym rynku – acz i to głównie dlatego, że cała produkcja zamknęła się w zaledwie dziesięciu milionach zielonych (choć niektóre źródła mówią o piętnastu). Nie można zresztą napisać, że wiek się Cop Landowi przysłużył, bo nawet dziś 20-letni debiut Mangolda zbiera mieszane, często wielce powściągliwe opinie.

Chwila rozluźnienia na planie

Nie zmienia to jednak faktu, że film ten starzeje się niczym dobre wino i smakuje wprost wyśmienicie. Być może ambicje faktycznie nieco go zjadły, ale i tak jest on jednym z nielicznych przykładów na to, że aby nakręcić dobry western, wcale nie trzeba wydawać fury pieniędzy na stylowe cofanie się w czasie. Poza tym nawet bez oglądania się na gatunkową przynależność jest to po prostu bardzo dobre kino. Może nie aspirujące do miana klasyki samej w sobie, ale jak najbardziej klasyczne.

korekta: Kornelia Farynowska

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA
https://www.perkemi.org/ Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor 2024 Situs Slot Resmi https://htp.ac.id/