Niestety, na ogromnym potencjale się skończyło. Idea wyjściowa nie została praktycznie w ogóle wykorzystana. Jaki bowiem wpływ na fabułę ma fakt, iż Benjamin Button (Brad Pitt) odbywa odwrotną drogę od nas wszystkich? Żadnego. Owszem, bohater często podróżuje i nie mieszka w jednym miejscu przez dłuższy czas (poza domem starców, gdzie nikogo nie dziwi, iż facetowi przybywa włosów i sił), ale poza tym wiedzie zupełnie normalne życie. Jedynym, który uznaje go za „odmieńca”, jest sam Benjamin, reszta ludzi nie zwraca nań w ogóle uwagi. Niby mamy całą historię przedstawioną z perspektywy Buttona, niby postrzega on rzeczy nieco inaczej, ale to wszystko nie przekonuje i miejscami Ciekawy przypadek… sprawia wrażenie taniego melodramatu, jakich wiele w ramówkach podrzędnych stacji telewizyjnych. Zabrakło magii wylewającej się z ekranu, atmosfery tajemnicy. Zamiast tego otrzymaliśmy przegadany obraz, po brzegi wypełniony słyszanymi już dziesiątki razy hasłami. Widz nie zadaje sobie pytań, nie interesuje go, dlaczego Benjamin urodził się taki; czy to wpływ chodzącego do tyłu zegara, a jeśli tak, to czy są również inni młodniejący ludzie.
Śmiem twierdzić, że gdyby główny bohater przyszedł na świat jako normalne dziecko i się po prostu starzał, historia wyglądałaby właściwie tak samo. Można jeszcze dyskutować, że właśnie o to chodzi – mimo swojej odmienności, Button wcale nie różni się aż tak bardzo od nas wszystkich, dla niego czas też biegnie nieubłaganie. Zgoda, ale wtedy widz ma prawo wymagać interesująco podanej fabuły, a tego Ciekawy przypadek… również nie gwarantuje. Przez pierwszą godzinę film niemiłosiernie nuży, później akcja staje się nieco bardziej wciągająca, ale wciąż nie na tyle, aby z wypiekami na twarzy śledzić losy młodniejącego mężczyzny. Z autentycznym zainteresowaniem oglądałem jedynie scenę obrazującą łańcuch przyczynowo-skutkowy (nie napiszę więcej, aby nie psuć niespodzianki).
Jednak największy cios dla widza stanowi fakt, iż z czystym sumieniem można sobie darować seans Benjamina Buttona, jeśli oglądało się Forresta Gumpa. Najnowszy obraz Finchera to nic więcej, aniżeli kalka, niewyraźna kserokopia produkcji z Tomem Hanksem. Momentami wydawało mi się, że mam przed sobą remake świetnego filmu Zemeckisa. Punkt wyjściowy obu tytułów jest ten sam – inny od reszty człowiek wobec przemijającego czasu i życiowych problemów. Kolejne zdarzenia (szczególnie w kwestii uczuć, a wątek ten zdaje się tematem przewodnim Ciekawego przypadku…) przebiegają niemalże w bliźniaczy sposób. Zupełnie jakby Eric Roth cierpiał na brak nowych pomysłów i czerpał rozwiązania fabularne z własnego skryptu sprzed 15 lat. A może stwierdził, że skoro raz się sprzedało, to uda się przepchnąć drugi raz to samo w nieco zmienionych realiach.