search
REKLAMA
Archiwum

CIEKAWY PRZYPADEK BENJAMINA BUTTONA. Niewyraźna kopia Forresta Gumpa

Piotr Żymełka

3 września 2019

REKLAMA

Nie cierpię pesymistycznego kina i szeroko stosowanej w polskich produkcjach martyrologii. Uważam, że da się mówić o rzeczach ważnych w sposób optymistyczny i ciepły, zamiast na każdym kroku dołować widza. Dlatego cenię takie filmy jak Ale jazda!, Buntownik z wyboru, Sprzedawcy czy wspomniany wyżej Forrest Gump. Oglądając Ciekawy przypadek…, a szczególnie pierwszą część, ciągle miałem wrażenie, jakby Fincher chciał za wszelką cenę wpędzić mnie w żałobę. Reżyser sięgnął po najprostszą metodę nadania przysłowiowej głębi – pokażmy starszych ludzi u kresu życia i włóżmy w usta bohatera jakieś quasi-filozoficzne teksty. Nie tędy droga. Czy naprawdę nie dało się tchnąć nieco optymizmu w opowieść o życiu Buttona? Przecież – przynajmniej na początku – wydawało się, iż facet wygrał na loterii: wszyscy wokół starzeją się, chorują, ubywa im sił, a on wręcz przeciwnie. Powinien skakać z radości, a przynajmniej dziwić się, dlaczego u niego życie toczy się w odwrotnym kierunku. Ale nie Benjamin, który spokojnie, bez większych emocji komentuje sytuację, a w momencie, gdy ewidentnie zaczyna zaniżać średnią wiekową w domu opieki, pakuje manatki i wyrusza w podróż.

Inną poważną wadą Ciekawego przypadku… stały się niewykorzystane motywy fabularne, jakby scenarzyście zabrakło pomysłów na dopowiedzenie kilku spraw i tylko je zasugerował, a potem o nich zapomniał. Na przykład w scenach szpitalnych w tle ciągle słychać doniesienia o nadciągającym huraganie. I co? I nic. Nie ma to kompletnie żadnego przełożenia na fabułę. Zresztą reżyser mógłby sobie darować cały wątek szpitalny, ponieważ widz od razu domyśla się, kim jest czytająca pamiętnik kobieta. A w założeniu miało to chyba stanowić niespodziankę. Druga potencjalnie ciekawa kwestia dotyczy chodzącego do tyłu zegara. Wspomina się o nim na początku filmu i na końcu, da się wysnuć jakąś analogię między przypadkiem Buttona a zasadą działania mechanizmu, ale w gruncie rzeczy, gdyby pozbyć się tego fragmentu, obraz niewiele by stracił.

Wypada napisać parę słów o aktorach. Brad Pitt zagrał swoją rolę poprawnie – nie ma się do czego przyczepić, ale jednocześnie nie ma również specjalnie za co chwalić. Ot, solidnie wykreowany bohater, bez rewelacji. Nieco więcej słów chciałbym poświęcić głównej postaci żeńskiej, w którą wcieliła się Cate Blanchett. Być może dowodzi to umiejętności odtwórczyni tej roli, ale Daisy, dla której najważniejszą rzeczą staje się kariera, niemiłosiernie irytuje i doprowadza niemalże do szału swoim zachowaniem – dziecinnym i zdradzającym kompletny brak dojrzałości oraz wrażliwości. Naprawdę nie wiem, co Benjamin w niej widział po tym wszystkim. Z pozostałych aktorów warto wspomnieć o sympatycznej postaci kapitana Mike’a (Jared Harris) – wilk morski przez pewien czas będzie dla Buttona kimś w rodzaju mentora.

Strona techniczna filmu prezentuje się świetnie, ale tego właśnie należało się spodziewać po budżecie sięgającym 150 milionów dolarów. Na szczególną uwagę zasługuje charakteryzacja, po mistrzowsku oszukująca widza co do wieku bohaterów. Również kostiumy dobrze oddają epokę (a właściwie kilka epok), w której toczy się akcja. Pod tym względem Ciekawy przypadek… to wyśmienity kawał kina i gdyby tylko fabuła dorównała elementom, nazwijmy je, dopełniającym, otrzymalibyśmy prawdziwe arcydzieło. Nie mogę także pominąć zdjęć, utrzymanych w jasnych kolorach, kojarzących się z pożółkłymi stronicami książki.

Reasumując, Ciekawy przypadek Benjamina Buttona wiele obiecuje i niewiele z tych obietnic udaje mu się spełnić. Niewątpliwie mamy tu do czynienia z niewykorzystanym świetnym pomysłem. Punkt wyjściowy wydaje się oryginalny, ale został ubrany w dość standardowy zestaw scen, które próbowano “pogłębić” na siłę, wciskając w usta bohaterów wyświechtane frazesy. Szkoda, że scenarzysta nie poszedł za ciosem i nie spróbował podejść do całej historii w jakiś interesujący sposób, a jedynie skopiował rozwiązania z Forresta Gumpa. O ile jednak w tamtym przypadku mu się udało, o tyle w opisywanym obrazie zbyt dużo rzeczy szwankuje, aby widz mógł z zainteresowaniem śledzić losy głównego bohatera. Wydaje mi się, że David Fincher nakręcił film pod Oscary, rezygnując ze swojej zwykłej inwencji twórczej. Wypada jednak zauważyć, iż liczba nominacji świadczy o wyczuciu twórcy – dokładnie wiedział, jak skroić nienajlepszy produkt, aby znalazł uznanie w oczach członków Akademii. Miejmy jednak nadzieję, że w przyszłości Fincher przetrze jakiś nowy szlak, zamiast podążać wytartymi schematami.

Tekst z archiwum film.org.pl (06.02.2009).

 

REKLAMA