search
REKLAMA
Recenzje

COCO CHANEL. Nietypowa biografia z wybitną Audrey Tautou

Film Coco Chanel nie jest laurką, hołdem złożonym życiu i twórczości bohaterki.

Karol Barzowski

17 maja 2021

REKLAMA

Nie wiedziałem zbyt wiele o Coco Chanel. Mała czarna, perfumy, film reklamowy z Nicole Kidman… To właściwie wszystko. Modą za bardzo się nie interesuję, ruchy feministyczne też trudno uznać za moją specjalność. Do filmu Anne Fontaine podszedłem więc na chłodno – po prostu usiadłem w fotelu, mając nadzieję na obejrzenie ciekawej historii. Ładnie podanej, z udziałem dobrych aktorów, takiej, którą ogląda się bez znużenia. I nie zawiodłem się. Dla mnie Coco Chanel to z pewnością jedna z lepszych propozycji, rozpoczętego właśnie, sezonu ogórkowego. Ale ja to ja. Do kina w pierwszej kolejności wybiorą się jednak „wyznawcy”, a raczej „wyznawczynie” francuskiej ikony mody. Wdzięczne nie tylko za sukienki, garsonki, żakiety, perfumy i kapelusze. Ale również, a nawet przede wszystkim, za wyswobodzenie kobiet z gorsetów, za pokazanie, że nadają się do czegoś więcej, niż bycia tylko ładnym dodatkiem. I tutaj może pojawić się problem. Film nie jest bowiem laurką, hołdem złożonym życiu i twórczości Chanel. To zaledwie wycinek, pewien niewielki fragment – jak sam tytuł wskazuje (w oryginale brzmi on Coco avant Chanel – czyli „Coco przed Chanel”), dotyczący okresu, zanim rozpoczęła się jej wielka kariera. I ja taką formę kupuję. Mam jednak wrażenie, że jako jeden z nielicznych…

Filmowe biografie mają to do siebie, że tak naprawdę niewiele się między sobą różnią. Pomimo dużego rozrzutu wśród postaci, o których opowiadają – inne są czasy, w których przyszło im żyć, problemy, z którymi trzeba było się mierzyć, wreszcie inna jest także dziedzina przynosząca im sławę. Ale schemat opowieści jest zawsze podobny. Trudne dzieciństwo, postanowienie osiągnięcia sukcesu, powolne wspinanie się na szczyt i spektakularny upadek. Bo geniusze przeważnie okazują się być nieudacznikami w życiu – takim zwykłym, codziennym, w otoczeniu innych, gdzie nie przydaje się ich talent. I koniec kariery równoznaczny jest z końcem wszystkiego. Wtedy ekran ciemnieje, w tle słychać przygnębiającą muzykę, światła w kinie zapalają się, a my, widzowie, mamy opuszczać salę z tysiącem kłębiących się w głowie myśli. I zazwyczaj tak się zresztą dzieje. Filmowa biografia to właściwie taki „pewniak” – dobry rzemieślnik bez większego problemu zrobi z niej obraz, który spodoba się zarówno tłumom, jak i krytykom, nikt nie będzie specjalnie psioczył (po pierwsze – bo z reguły nie ma powodów, po drugie – bo nie wypada), z kolei kilku oniemiałych z zachwytu pewnie by się znalazło. Reżyser na zawsze zapisze się jako ten, który nakręcił biografię tego lub tamtego, a odtwórca głównej roli – prócz zgarnięcia kilku cennych nagród – nawet w przypadku późniejszego niefartu, będzie mógł powiedzieć „Tak, to ja – ten od …..”. Stąd też gatunek ten ma w ostatnich latach naprawdę dobrą passę – rocznie docierają do Polski minimum trzy – cztery tego typu filmy. Ale im więcej tytułów, tym wyższe wymagania widza. Schemat powoli staje się już utarty, a nie każdy reżyser jest przecież Milosem Formanem – filmowa biografia zaczyna nużyć. Nawet jeśli dotyczy wyjątkowo ciekawych postaci…

Coco Chanel w reżyserii Anne Fontaine czekała więc droga pod górkę. I to nie tylko z powodu powolnego wyczerpywania się formuły gatunku. Minęły zaledwie dwa lata od premiery Niczego nie żałuję – filmu, który w jednakowym stopniu pokochała Francja, jak i reszta świata (czy słusznie, to już inna sprawa). Oscar i inne nagrody dla Marion Cotillard, grającej w nim Edith Piaf, zapewniły temu tytułowi nieśmiertelność. Ale wymusiły też porównania. No i jest z czym porównywać – Coco Chanel już w kinach, na premierę czeka film Chanel i Strawiński, a w najbliższych planach jest chociażby biografia Serge’a Gainsbourga. Ja jednak uważam, że Anne Fontaine nie musi się bać. Jej obraz nie jest może tak efektowny i tak podniosły jak Niczego nie żałuję, ale w tym właśnie tkwi jego siła. Reżyserka odchodzi od schematu, pokazując nam tylko urywek życia swojej bohaterki. Za to bardzo istotny urywek – ten bezpośrednio przed rozpoczęciem wielkiej kariery. Bo resztę przecież, w większym czy mniejszym stopniu, już wiemy. Fontaine pozbawiła się tym samym kilku mocnych scen – wszelkich spektakularnych sukcesów, ale i bolesnych porażek (bo w życiu Chanel i takie bywały), wspinania się na utracony piedestał, ale też kolejnych upadków. Bez łez szczęścia, wybuchów euforii, bez depresji i łez smutku… Cały film jest zresztą raczej zdystansowany, co przez niektórych może zostać odczytane jako „zbyt nijaki”. Moim zdaniem świadczy to o jego elegancji i klasie. W jednej ze scen Coco Chanel mówi: „Kobiety noszą za dużo piór, makijażu i ozdób – za dużo wszystkiego”. W przypadku filmowej biografii „za dużo wszystkiego” oznacza tani sentymentalizm, patetyczność, a w efekcie śmieszność. Coco Chanel, tak jak jego tytułowa bohaterka, prezentuje raczej styl minimalistyczny. I do twarzy mu w nim.

A na ten styl składa się co najmniej kilka elementów. Zdjęcia Christophe’a Beaucarne’a, jakby czymś przyprószone, nieostre, sprawiają, że kamera jest gdzieś „obok”, zagląda ukradkiem, nienachalnie. Alexandre Desplat z kolei, może i kopiuje samego siebie, ale jego delikatna muzyka wprost idealnie tu pasuje. Razem dało to naprawdę piękne tło. Na pierwszym planie są tutaj jednak aktorzy, tworzący swoisty trójkąt miłosny – Audrey Tautou (Chanel), Alessandro Nivola (Boy) i Benoît Poelvoorde (Balsan). Panowie spisują się tutaj świetnie – Poelvoorde potrafi być przekonujący zarówno jako prostak, jak i czuły przyjaciel, zaś Nivola ubiera swojego bohatera w nieodparty magnetyzm, tworząc wraz z Tautou całe pokłady ekranowej chemii. Żaden z nich nie ma jednak możliwości przyćmienia odtwórczyni głównej bohaterki. Tautou stworzyła bowiem w tym filmie kreację wybitną. Taką, dzięki której przestanie być w końcu więźniem jednej roli – przestanie być Amelią. Po pierwszych zwiastunach i zdjęciach z filmu obawiałem się, że przyjmie jedną groźną minę i oprze na niej całą swą grę. Bardzo się jednak myliłem. Przyznam szczerze, że przed obejrzeniem filmu nie widziałem żadnego wywiadu z Coco Chanel – nie wiedziałem, jaki ma głos, sposób bycia. Niewiele się zresztą w tej kwestii zmieniło, bo to, co znalazłem na youtube, pochodzi głównie z okresu tuż przed śmiercią, kiedy projektantka miała już ponad 80 lat… Dzisiaj dla mnie Coco Chanel to po prostu Audrey Tautou z tego filmu. A to chyba najlepsza rekomendacja…

Niestety, znając życie, porównania z Niczego nie żałuję właśnie na tej płaszczyźnie przyjmą najgłębszą formę. Tautou i Cotillard są w podobnym wieku, obie zaliczyły krótki romans z Hollywood (do którego Marion ma chyba jednak większe parcie), no i obie zagrały francuskie symbole. Wygra tę potyczkę Cotillard, ale czy faktycznie była lepsza? Wybór jest oczywiście trudny, jednak ja skłaniałbym się ku Tautou. Zagrała oszczędniej i bez oręża w postaci kilkugodzinnej (także zresztą oscarowej) charakteryzacji. Nie chodzi przygarbiona, nie wrzeszczy i nie wykrzywia ust w paskudnym grymasie. Przez te półtorej godziny po prostu jest Coco i stara się zrobić wszystko, byśmy w to uwierzyli. Ja się na to złapałem.

Tautou i Nivola, a raczej Coco i Boy, są też cząstkami jednego z ciekawszych wątków miłosnych, jakie mogliśmy ostatnio oglądać w kinie. Owszem, przyćmiewa on w pewnym momencie wszystko inne i z próby biografii tworzy się romans, ale epizod ten ukształtował osobowość projektantki i właściwie całe jej przyszłe losy. A do tego jest to miłość tak nietypowa, że w kinie praktycznie nieobecna – ni to szczęśliwa, ni nieszczęśliwa, trochę spełniona, trochę niespełniona, z jednej strony normalna, z drugiej dziwna… Ja jednak zakończyłbym ten wątek (i cały film) kilka minut wcześniej, niż zdecydowała się na to reżyserka. W końcówce Fontaine zboczyła bowiem trochę z toru i omal się nie wykoleiła. Na szczęście przepiękna wizualnie ostatnia scena rekompensuje wszystko.

A trochę do rekompensowania by się pewnie jeszcze znalazło… Przede wszystkim nie jest to film równy – ma swoje lepsze i gorsze momenty. Można mu zarzucić zbyt dużą kompromisowość. Czasem aż chciałoby się, żeby reżyserka zaryzykowała i popchnęła coś dalej albo bezlitośnie ucięła. Coco Chanel nie jest też typową biografią – widzowie chcący poznać najciekawsze fakty z życia projektantki będą musieli po seansie usiąść do komputera. Ci, którzy liczyli na półtoragodzinny pokaz mody – włączyć Fashion TV. A tacy, którzy spodziewali się magicznej bajki w stylu reklamy Chanel N°5  – obejrzeć tę nową, z udziałem Tatou właśnie (choć ponoć nie miało to żadnego związku z premierą filmu…). Coco Chanel nie stara się uchwycić wszystkich blasków i cieni z życia Francuzki. Nie ma być hołdem złożonym ku jej czci, swoistą podzięką narodu, jak to trochę było w przypadku Niczego nie żałuję. To po prostu solidny film, przedstawiający ciekawą historię, składającą się na jeden z etapów życia Chanel – jeden z wielu… Siedząca niedaleko mnie kobieta, po zakończeniu seansu skwitowała go jednym zdaniem: „Szału nie było”. I choć wydawać by się mogło, że bronię Coco Chanel jak tylko mogę, muszę się z tym zgodzić. Nie było. Pytanie tylko – czy rzeczywiście zawsze musi być „szał”?

Tekst z archiwum film.org.pl (29.06.2009).

REKLAMA
Attention Required! | Cloudflare

Sorry, you have been blocked

You are unable to access mikomallkopo.com

Why have I been blocked?

This website is using a security service to protect itself from online attacks. The action you just performed triggered the security solution. There are several actions that could trigger this block including submitting a certain word or phrase, a SQL command or malformed data.

What can I do to resolve this?

You can email the site owner to let them know you were blocked. Please include what you were doing when this page came up and the Cloudflare Ray ID found at the bottom of this page.