BLOODRAYNE. Daj pan spokój, panie Boll
Obraz to oczywiście (a jakże by inaczej) adaptacja gry komputerowej. Czy znanej czy nie, trudno mi stwierdzić, ponieważ nie miałem jakiejkolwiek styczności z tym produktem, co nie przeszkadza mi w napisaniu tego tekstu, bo znając Bolla, sam film z grą ma tyle wspólnego co Gulczas, a jak myślisz? z kinem moralnego niepokoju. Jak zwykle pewnie Uwe wziął sobie generalny zarys historii oraz imiona i główne cechy postaci i przełożył je na swój język filmowy. Sama fabuła skupia się na dwóch rzeczach. Pierwsza to historia Rayne (Kristanna Loken) – pół kobiety, pół wampira, która oswobadza się z niewoli (cyrkowej – sic!) i wyrusza w podróż za zabójcą swojej matki. Według tego, co słyszymy od jednej z postaci, takie hybrydy jak Rayne nie mają prawa istnienia, przeważnie umierają przy porodzie, a w sytuacji, gdy jednak udaje im się przeżyć tę fazę wstępną – są eksterminowane przez szanownego rodzica-wampira. Naszej bohaterce udało się uniknąć obu opcji dzięki właśnie poświęceniu matki i teraz tatuś Kagen (sir Ben Kingsley), obecnie najpotężniejszy żyjący wampir, szuka swojej latorośli, aby wreszcie móc wypełnić swój wampirzy obowiązek. Akurat dobrze się składa, że szukają siebie nawzajem – vendetta raz chociaż jest pomocna. W końcu jak nie Mahomet do góry, to góra do Mahometa. Ten rodzinny dramat prowadzi nas do drugiej, tej chyba ważniejszej osi fabularnej filmu. A jest to odwieczna – tak podejrzewam, bo nikt nie postanowił zaopatrzyć widza w jakikolwiek przedział czasowy – walka pomiędzy wampirami a – dokładnie tak! – ludźmi. Wampiry to generalnie Kagen ze swoją armią, czyli panowanie nad światem bla bla bla (swoją drogą, że nikomu to się nie znudzi – w końcu takie panowanie nad światem szczególnie łatwe i przyjemne nie jest). Ludzie to stereotypowa, “ta dobra” strona (z małymi wyjątkami), walczący pod sztandarem Brimmstone, które kiedyś było potężne (pewnie gra oferuje jakieś wyjaśnienie co do tego) i radziło sobie z krwiopijcami z palcem w… nosie – obecnie natomiast dni chwały dawno przeminęły i trzeba wiązać koniec z końcem. Nie przeszkadza to niejakiemu Vladimirowi (Michael Madsen), przywódcy Brimmstone, który zbiera armię, aby się ostatecznie z pachołkami Kagena rozprawić.
Tak więc wampiry są w trakcie przygotowań do ataku na ludzi, i odwrotnie. Gdzieś pośrodku tej całej wojny jest Rayne, która chce zabić Kagena z zemsty; ale także według starej legendy może jako jedyna doprowadzić go do porażki, a że dziołcha to szlachetna, to postanawia pomóc przy okazji ludziom. No i tak to mniej więcej wygląda przez cały film. Sama fabuła jest (uwaga: eufemizm) średnia, bo to już wszystko było i to w o wiele lepszym wykonaniu. I tu zaczynają się problemy Bolla – reżyser z niego taki, jak z koziej dupy trąba i nie potrafi wycisnąć z samej historii tyle, żeby widza zainteresować. Dlatego też ciężko mówić o jakichkolwiek emocjach w stosunku do postaci przewijających się na ekranie, a tym bardziej współczuć bohaterom (a zagrywki w tę stronę Uwe podsuwa). Przechodzimy obok historii tak pasywnie, jak tylko się da. Wina to też scenariusza, za który wyjątkowo nie możemy Pana B. winić. Wszystko jest naszkicowane grubą kreską, bez polotu i jakiegokolwiek pomysłu, trochę jakby “na odwal”. Nacisk na stronę fabularną BloodRayne jest nieporównywalnie większy niż w Alone in the Dark, gdzie fabuły w zasadzie nie było, ale jest to zdecydowanie za mało.
Podobne wpisy
Intencje te, jakkolwiek chwalebne, nie przekładają się w żaden sposób na atrakcyjność filmu (tak, gore też może być atrakcyjne). Wszystkie tego typu “akcje” wywołują delikatny uśmieszek politowania w kącikach ust, miast – jak to, przypuszczam, było zamierzone – straszyć, czy nawet bawić w rozrywkowy sposób. Plus natomiast dla Bolla za brak tak denerwujących w Alone in the Dark slow-motion przy wszelkich potyczkach. Nie przekłada się to bardzo na oglądalność samych walk, ale przynajmniej te walki da się oglądać, pomimo nie do końca udanej choreografii (że tylko wymienię metaliczny podźwięk wydawany przez drewniany kij po uderzeniu mieczem). W szczególności ostatnia potyczka, w której twórcy zazwyczaj wykorzystują wszystkie swoje atuty, jest niesamowicie bzdurna i wymaga ogromnego przymrużenia oka.