BLACKTHORN
Kto pamięta przygody inżyniera Karwowskiego, ten zapewne wie, że tego sympatycznego reprezentanta klasy robotniczej Rzeczypospolitej Ludowej postanowiono po latach przypomnieć publice, pokazując jego dalsze zmagania – tym razem z absurdami nowoczesnej, wolnej Polski po przemianie. Nie inaczej sprawa ma się z Blackthornem, który jest ni mniej, ni więcej, jak tylko epilogiem do opowiedzianych dekady wcześniej przygód Butcha Cassidy’ego. To film tak samo zbędny jak prequel jego kryminalnych wyczynów u boku Sundance Kida. Co nie znaczy, że sam w sobie zły.
Podstarzałego Butcha (Sam Shepard) poznajemy wśród plenerów Boliwii, gdzie dwadzieścia lat wcześniej zaszył się po przeżytej zasadzce, widzianej w finale produkcji z Robertem Redfordem i Paulem Newmanem. Przyjmując tytułowy pseudonim James Blackthorn, wiedzie sobie w miarę spokojne życie, hodując konie oraz ściskając u boku urodziwe lokalne dziewczę (Magaly Solier). Gdy jednak dowiaduje się o śmierci swojej – i Kida – ukochanej, Etty Place, postanawia raz jeszcze wrócić na amerykańską ziemię. Już sama ta decyzja szybko pakuje go w kłopoty, wskutek których słynny rewolwerowiec niejako zrewiduje swoje dotychczasowe życie i przy okazji udowodni, iż nie jest jeszcze na nie za stary…
To nie jest trudne kino. Wręcz przeciwnie – ze skryptu Miguela Barrosa wyłania się film równie prosty jak jego główny bohater. Podobnie umęczona jak on jest cała fabuła, majacząca gdzieś pośród lasów, stepów i gór Ameryki Południowej, tak ładnie uchwyconych obiektywem nadwornego operatora Davida Mameta – Juana Ruiza Anchíi (także Księga dżungli z lat 90.). Wprawna reżyserska ręka Mateo Gila (scenarzysty m.in. Agory, Otwórz oczy i W stronę morza) nadaje tej historii odpowiedniego rytmu, ale też brakuje jej jakiegoś większego pazura, który tchnąłby więcej życia, a na pewno dramaturgii oraz emocji w to nie przekraczające dwóch godzin widowisko. Pomimo w miarę krótkiego metrażu jest to bowiem film potrafiący testować cierpliwość odbiorcy. Albo inaczej – to dość wytrawne dzieło, które trzeba odpowiednio smakować. Sączyć każdy kadr z kamienną twarzą, machnięciem ręki zbywając wszystkie jego nieprawdopodobieństwa oraz zbiegi okoliczności, luźne potraktowanie historii i inne pomniejsze przywary.
Z R-ką zapisaną w cenzorskim kajeciku, jako takim rozmachem, nawet niezłą obsadą (na ekranie pojawia się jeszcze Stephen Rea, a w scenach retrospekcji młodości Butcha widzimy jeszcze wtedy niezbyt znanego Królobójcę z Gry o Tron, czyli Nikolaja Costera-Waldau) i wyjątkowo leniwie sączącą się z głośników muzyką Lucio Godoya, który nadaje całości odpowiedniego klimatu rodem z Bez przebaczenia, Blackthorn jawi się jako produkcja spokojna, acz łatwo wciągająca. Nie zrywa kapci z nóg, nie urywa żadnych części ciała i bynajmniej nie stanowi rewolucji w danym gatunku, ergo nie zostaje z nami na dłużej ani niezbyt zapada w pamięć. Co więcej, daleko mu także do rewizji westernu (co niektórzy zdają się mu przypisywać). To rozliczenie, i owszem, ale tylko z własnym sumieniem; z duchami przeszłości, ze swoim dorobkiem i coraz bardziej blednącą legendą oraz ze stojącą u progu wędrówki jednostką. Ileż to razy widzieliśmy już na dużym ekranie podobne rachunki sumienia, także na Dzikim Zachodzie?
Powstały w 2011 roku Blackthorn nie stanowi więc żadnego novum. Choć to film teoretycznie bliższy faktom niż wspomniana wcześniej przygodówka George’a Roya Hilla, to i tak pozostaje całkowicie fikcyjną wersją prawdziwych wydarzeń. Nie deklasuje wielkiego poprzednika, nie staje też do niego w opozycji. Nie wnosi wiele w nasze postrzeganie mitycznego bandyty, który tutaj jest już po prostu starym i nieco zgorzkniałym, ale jeszcze nie całkowicie wypalonym człowiekiem. Zresztą to zupełnie inna postać od tej, którą mogliśmy oglądać w poprzednich filmach. Niemniej wierzymy w takiego bohatera, nawet jeśli niekoniecznie musimy mu kibicować. I kupujemy zastały obraz sytuacji, nawet jeśli ten nie jest na tyle wymowny, aby zrewidować nasze własne poglądy.
Rzecz jasna, całość nie miałaby tej siły wyrazu, gdyby nie główna gwiazda. Sam Shephard był zawsze jednym z tych aktorów, którzy „robili różnicę” i nie jest tutaj. Jako Butch od pierwszych scen przykuwa nas do ekranu. I cokolwiek by się nie działo, już nie wypuszcza nas ze swego uchwytu, choć ten bywa miejscami morderczo wręcz stoicki i odrobinę za oschły. Być może – a raczej na pewno – to nie jego najlepsza rola, ale tylko dla niej warto w ogóle Blackthorna obejrzeć (i posłuchać, bo na aktor wykonał tu także kilka sympatycznych ballad). Zresztą biorąc pod uwagę fakt, iż był to ostatni występ Sheparda w wiodącej roli, wyszło z tego ładne epitafium zarówno dla jego kariery, jak i spuścizny Butcha Cassidy’ego – co ciekawe, wciąż przecież niepełnej, nieodgadnionej, otwartej na podobne interpretacje.
Blackthorn przepełniony jest smutkiem, refleksjami, fatalizmem, smętnym nastrojem przemijania oraz duchotą nie tyle południowoamerykańskich klimatów, co brzemiennych w skutkach czynów młodości, które odciskają piętno na całym późniejszym żywocie. Nie powinno dziwić, że była to box office’owa bomba z mieszanymi recenzjami. Jednak spoglądając na ten film po niespełna dekadzie od jego premiery, jakoś łatwiej mi go docenić. Być może nie ma w sobie zbyt dużo do zaoferowania, lecz, jak to napisał jeden z zachodnich recenzentów, samo patrzenie na podążającego bezkresami warkliwego bohatera Sheparda wystarczy do osiągnięcia satysfakcji. A cytując innego: to nie Newman i Redford, ale daje radę.