AMERICAN HORROR STORIES – SEZON 1. Ten sam motyw, ci sami bohaterowie
Jak pisałam w mojej wcześniejszej recenzji dwóch pierwszych odcinków – w zbiorze kilku odrębnych strasznych historii drzemał potencjał na całkiem fajny sezon wypełniony po brzegi straszeniem, okropnymi historiami nie z tego świata i postaciami, z którymi będziemy chcieli zostać na dłużej, mimo iż każdy odcinek opowiada całkowicie odrębną fabułę. Niestety – podobnie jak w przypadku pierwszych epizodów – był to w ogólnym odczuciu raczej seans wymęczony. Co prawda parę momentów dało dużo radości, jednak skłaniałabym się ku stwierdzeniu, że duet Murphy–Falchuk gdzieś po drodze zgubił serce do tejże produkcji, czego nie można powiedzieć o nowym, dziesiątym sezonie American Horror Story.
Zarówno na papierze, jak i w teorii American Horror Stories miało zadatki na bycie wręcz perfekcyjnym spin-offem do dużo bardziej znanego oryginału. Cotygodniowy format antologii, gdzie każdy kolejny odcinek jest indywidualną historią, z nowymi bohaterami oraz ciekawymi historiami, wpisującymi się w amerykański folklor, miał być jego mocną stroną. To także – w zamyśle – próba odcięcia się od pierwowzoru, czyli American Horror Story, który po dziewięciu lepszych i gorszych sezonach nie zachwycał już tak bardzo. Niestety wszystko, co ciekawe, pozostało „na papierze”, podczas gdy cały sezon pierwszy American Horror Stories, składający się z siedmmiu odcinków, w tym podwójnej premiery, to totalny bałagan. Niespójny, nielogiczny, nieprawdopodobny bałagan, który co prawda bawi się horrorowymi motywami, ale nawiązania do kultowych klasyków to za mało, by uznać, że to dobra produkcja.
Zamiast jednak skupiać się wyłącznie na negatywach, przedstawię kilka pozytywów, dzięki którym nowy twór Ryana Murphy’ego można jeszcze jako tako oglądać po przysłowiowych kilku głębszych. Po pierwsze mamy motywy, które pojawiają się praktycznie za każdym razem w klasycznych horrorach. Przeklęty film, który nawiązuje do Londynu po północy, owianego złą legendą dzieła, po którym ludzie rzekomo wariowali, a które to zostało całkowicie zniszczone. Mamy też mroczną przyrodę pod postacią lasu, media społecznościowe, które prowadzą do śmierci, oraz matkę, która obawia się, że mroczne siły chcą porwać jej dziecko. Do tego dodajmy absurdalne wręcz zwroty akcji, które mogłyby mieć miejsce tylko w rasowych slasherach, i otrzymujemy naprawdę solidny punkt wyjścia. Jednocześnie obsada prezentuje się dość dobrze, więc tym bardziej boli niewykorzystany potencjał chociażby Danny’ego Trejo w roli Świętego Mikołaja, wyciągniętego prosto z horrorowego koszmaru.
Jeden z odcinków zatytułowany Drive In stanowi bezpośredni hołd dla twórczości Johna Carpentera, a zatrudnienie Adrienne Barbeau, czyli dość częstej gwiazdy jego dzieł, to coś więcej aniżeli wyłącznie mrugnięcie okiem do fanów. Szkoda tylko, że takie ciekawe elementy giną gdzieś pod toną bezsensowego scenariusza. Oryginalna seria American Horror Story to nie jest kolejny odcinek Strefy mroku czy Creepshow. To hektolitry krwi, morderstwa, gore oraz innego rodzaju okropieństwa. Dziwi mnie, że w przypadku spin-offu stają się one wyłącznie narzędziem rozrywki i nie mają swojego umiejscowienia w fabule. Hektolitry krwi są efektowne, ale dobrze by było, gdyby ich przelewanie miało swoje uzasadnienie. A mam wrażenie, że twórcy wykorzystują tenże motyw tylko dlatego, że w tytule jest horror. To wyłącznie tanie szokowanie, które w pewnym momencie nawet nie jest angażujące.
Muszę przyznać, że zawiodłam się na tak wielu poziomach, że nie chcę nawet sięgać po kolejny sezon, gdyż spodziewam się jeszcze większego rozczarowania. Scenariusze odcinków są źle napisane, mimo że wyjściowe pomysły są niezwykle intrygujące. Aktorstwo jest OK, ale dobrzy wykonawcy nie mają zbyt wiele momentów do pokazania swoich umiejętności. Horror niby jest, ale jakby zupełnie na drugim planie, wyparty całkowicie przez ciągłe nawiązywanie czy to do innych produkcji, czy oryginalnego serialu. Jestem w stanie zrozumieć, że pandemia pokrzyżowała plany filmowcom, ale całość wydaje się nijaka, humor jest cringe’owy, tematy społeczne zaś, jakże ważne dla rozwoju oryginalnej serii, tutaj zostały potraktowane po macoszemu, zupełnie tracąc gdzieś po drodze swój wydźwięk.
Podoba mi się, że ostatni akt skupia się na spaleniu Murder House, czyli miejsca, od którego wszystko się zaczęło. Wiem, że ma to wymiar metaforyczny, pokazujący, że akcja spin-offu całkowicie odcina się od uniwersum American Horror Story, ale bądźmy szczerzy – bez fandomu tegoż serialu produkcje pokroju American Horror Stories praktycznie nie mają racji bytu w takiej formie, jaka została przedstawiona. Zakładam, że nowy sezon będzie zupełnie inny, ale też nie za bardzo wiem, kto by miał go oglądać, skoro wierna widownia American Horror Story zapewne się odwróci. Jako przeciętny widz nie zostałam wystarczająco zachęcona do tego, by sięgać po kolejne odcinki. Zakładam więc, że choć – w teorii – będzie to przykład najlepszej telewizji, zbierze wyłącznie garstkę zainteresowanych osób.
American Horror Stories miało zdecydowanie ogromny potencjał. Niestety został on zmarnowany przez leniwie napisany i sklejony scenariusz, który skrzywdził tę produkcję na wszystkich możliwych poziomach. Jeśli chcecie zobaczyć ugrzecznioną wersję AHS z większością swoich ulubionych aktorów w horrorowych dekoracjach (ale nie przesadzonych), to jest to produkcja dla Was. Reszcie odradzam i – jak wspominałam we wstępie – radzę zająć się nowym sezonem American Horror Story.