Począwszy od brawurowej podróży do świata porno w Boogie Nights, przez epicką tragedię o amerykańskim micie w Aż poleje się krew, aż po niebanalny melodramat psychologiczny w Nici widmo – od momentu swojego debiutu Paul Thomas Anderson demonstrował predyspozycje do zostania ogłoszonym kolejnym wielkim mistrzem kina „Made in USA”. W jego dorobku nie ma pozycji nieudanych – są tylko mniej lub bardziej doskonałe. Anderson do perfekcji opanował umiejętność tworzenia nieoczywistych postaci i elektryzujących układów pomiędzy nimi, z elegancją wydobywając organiczne emocje i namiętności napędzające filmowane przez siebie wycinki z życia. Kino Paula Thomasa Andersona to ostre jak brzytwa, ale równocześnie zaskakująco delikatne studia przypadku, w których można się bez końca rozsmakowywać, wychwytując coraz to nowe niuanse. [Tomasz Raczkowski]
Jeden z największych symboli kinematografii w ogóle, którego dzieła bez trudu oparły się upływowi czasu. Charlie Chaplin osiągnął absolutny szczyt, jeśli chodzi o kino nieme, a i jego filmy dźwiękowe wcale nie okazały się dużo słabsze. Inscenizacyjne i tematyczne pomysły Anglika nierzadko wyprzedzały swoje czasy i spotykały się z ogromnym uznaniem na całym świecie, stawiając widzów i krytyków po tej samej stronie. Za pomocą wykreowanej przez siebie, legendarnej już postaci Trampa Chaplin opowiadał historie równie śmieszne, co wzruszające. Nierówności społeczne, bieda, znieczulica, mechanizacja, a w samym środku on — w za dużych butach i spodniach, meloniku, z laską i charakterystycznym wąsikiem, starający się za wszelką cenę żyć godnie. Dobroć bohaterów Chaplina zawsze była w centrum jego opowieści i na takich arcydziełach jak Brzdąc, Dzisiejsze czasy czy Światła wielkiego miasta można do dzisiaj płakać i ze śmiechu, i ze wzruszenia. I poczuć prawdziwą magię kina. [Dawid Konieczka]
Dla europejskiego widza nieznającego japońskiego kina twórczość Akiry Kurosawy jest polecana w pierwszej kolejności. To reżyser mocno inspirujący się brytyjską i rosyjską literaturą, a także amerykańskim kinem gatunkowym, w szczególności westernem i kinem noir. Dzięki tym inspiracjom historie osadzone w japońskich realiach nabierają uniwersalnych treści, stają się bardziej przystępne dla zachodniego odbiorcy. Debiutował filmem sztuk walki, Sagą o dżudo, a pierwszym znaczącym dziełem okazał się Pijany anioł, w którym wystąpił Toshirô Mifune. Jego występ był tak sugestywny, że stało się jasne, iż reżyser trafił na niezwykłego aktora, stworzonego do odgrywania niebanalnych postaci. Mifune grał więc w kolejnych filmach Kurosawy: inspirowanych kinem noir Zbłąkanym psie oraz Niebie i piekle, adaptacji powieści Fiodora Dostojewskiego Idiota, opartym na sztuce Maksyma Gorkiego dramacie Na dnie, zaskakującej przeróbce Hamleta pt. Zły śpi spokojnie, nade wszystko zaś w efektownych obrazach o feudalnej Japonii – Rashomonie, Siedmiu samurajach, Tronie we krwi na podstawie Makbeta, Ukrytej fortecy, Straży przybocznej i Sanjuro – Samuraju znikąd. Wybitny był ich ostatni wspólny projekt – Rudobrody.
Chociaż Mifune wywarł ogromny wpływ na styl i twórczość reżysera, Kurosawa potrafił nakręcić arcydzieło także bez niego. Pierwszym było Piętno śmierci z Takashim Shimurą, ale kolejne to już dzieła z późniejszego etapu kariery: Dersu Uzała (Oscar za film obcojęzyczny), Sobowtór i Ran na podstawie Króla Leara. Jego wpływ na kino światowe jest ogromny, zarówno filmowcy europejscy, jak i amerykańscy brali na tapet jego scenariusze i przerabiali je po swojemu. Siedmiu wspaniałych Johna Sturgesa, Za garść dolarów Sergia Leone, Prawda przeciw prawdzie Martina Ritta, Uciekający pociąg Andrieja Konczałowskiego to tylko wybrane tytuły, które nie powstałyby, gdyby japoński filmowiec nie wskazał kierunku. [Mariusz Czernic]
Istnieje wiele filmowych gatunków, z którymi związane są konkretne twarze i nazwiska. Gdy mowa o westernie, przed oczami widzów pojawia się John Wayne, ale gdy sprecyzuje się, że chodzi o spaghetti western, to ta twarz zmienia się w brodatego mężczyznę w okularach. Nazywa się Sergio Leone i stworzył pięć znakomitych obrazów o Dzikim Zachodzie, poczynając od Za garść dolarów, remake’u Straży przybocznej Kurosawy. Kolejne filmy zaskakiwały coraz mocniej: Za kilka dolarów więcej, Dobry, zły i brzydki, Pewnego razu na Dzikim Zachodzie. Nawet gorzej oceniana, zaangażowana politycznie, Garść dynamitu jest dziełem ponadprzeciętnym, a w swoim podgatunku (zapata western) jest bezsprzecznie wybitna.
Autorzy Historii kina (wyd. ARKADY) twierdzą, że pierwszym spaghetti westernem jest Tierra brutal Michaela Carrerasa, ale to właśnie Leone znalazł właściwy język, by ten gatunek wybrzmiał tak donośnie, że dotarł do wszystkich zakątków świata. Gdyby zaczął reżyserską karierę dziesięć lat wcześniej, mógłby to samo zrobić z peplum, niestety jego Kolos z Rodos powstał w schyłkowym okresie gatunku i nie wzbudził dużego zachwytu. Kończąc, nie można pominąć jeszcze jednego wielkiego filmu Sergia Leone. Epickie kino gangsterskie Dawno temu w Ameryce to dzieło drobiazgowo przemyślane i nakręcone z wirtuozerią. Nie do przecenienia jest również osobowość kompozytora Ennia Morricone, współtworzącego klimat jego filmów za pomocą kapitalnych soundtracków. Oryginalne brzmienie tej muzyki w dużym stopniu przyczyniło się do sukcesu filmów Leone i całego gatunku. [Mariusz Czernic]
Karierę obsypanego nagrodami autora co najmniej kilku ponadczasowych klasyków można by podzielić na dwa rozdziały – po wschodniej i zachodniej stronie żelaznej kurtyny. W rodzimej Czechosłowacji Forman był jednym z czołowych przedstawicieli lokalnej Nowej Fali w latach 60., tworząc błyskotliwe społeczne satyry – Czarnego Piotrusia, Miłość blondynki i Pali się, moja panno. W 1968 roku (po smutnym końcu praskiej wiosny) jako emigrant rozpoczął karierę w USA, która zaowocowała takimi arcydziełami jak Lot nad kukułczym gniazdem czy Amadeusz. Kino Formana – zarówno to czeskie, jak i amerykańskie – cechuje ostry zmysł społeczny, który połączony z subtelnym psychologizmem i łagodnością filmowego języka tworzy rozpoznawalny styl uważnego intelektualisty-obserwatora kulturowych napięć i przemian. [Tomasz Raczkowski]
Charyzma była to chropawa i nieprzystępna. Przez współczesnych nazywany „prorokiem”, Kieślowski miał w sobie coś tajemniczego, mrocznego, pochmurnego – jak jego filmy. Składał się z kontrastów i przeciwieństw: choleryczny introwertyk, rodzinny pracoholik. Permanentnie smutny i wypełniony poczuciem fatalizmu, a przecież tak aktywny, nienasycony, kręcący film za filmem. Żył na kawie i papierosach, mało spał, często się kłócił i popadał w konflikty, ponieważ do wszystkiego podchodził bardzo poważnie, maksymalistycznie. Tym gorzej znosił kolejne porażki; dzisiaj zbyt często zapomina się o tym, jak długo musiał czekać na uznanie, ile lat użerał się z cenzurą i niezrozumieniem swojej artystycznej wizji. Przełom w karierze, jaki stanowił triumf Krótkiego filmu o zabijaniu na festiwalu w Cannes, nastąpił w momencie, gdy Kieślowski był już zbyt zgorzkniały, by móc się nim cieszyć. Sukces przyszedł zbyt późno, śmierć nadeszła zbyt wcześnie. [Katarzyna Kebernik, fragment recenzji książki]
Kino braci Coen za sprawą modernistycznej gry i poczucia humoru może przypominać twórczość Quentina Tarantino, a neurotyczność bohaterów łączyć je z postaciami Woody’ego Allena. Natomiast inscenizacyjna precyzja, wyczucie na detal i perfekcjonizm w kreowaniu lokacji, ustawienia kadrów, scenografii czy kostiumów wydają się podobne do prac Stanleya Kubricka. Mimo tych licznych podobieństw bracia Coen wypracowali swój szczególny reżyserski styl, szlifując go na polu różnych gatunków. Podpisali się pod kapitalnymi komediami (kultowy Big Lebowski, kuriozalne Tajne przez poufne), mięsistym thrillerem (To nie jest kraj dla starych ludzi), spełnionym filmem noir (Człowiek, którego nie było), błyskotliwą satyrą (Barton Fink) czy kinem gangsterskim (Ścieżka strachu). Mnóstwo nagród i wyróżnień nie pojawiło się znikąd. Bracia Coen to znacznie więcej niż kino formy. Ich filmy to często wnikliwe moralitety jak Fargo (prawdziwe arcydzieło i magnum opus Coenów) czy zastanawiające refleksje nad egzystencjalną kondycją człowieka (Poważny człowiek). No i umówmy się: jeśli ktoś wymyśla takie postaci jak Dude czy Jesus Quintana, to musiał mieć wcześniej kontakt z Absolutem. [Maciej Niedźwiedzki]
Prawdziwy wizjoner. Wszystko można powiedzieć o Cameronie, ale nie to, że jest skromny. Od zawsze interesuje go przede wszystkim przekraczanie barier, które sam sobie wyznaczył. Nigdy nie podejmuje się małych, kameralnych tematów. A prawie zawsze, zaprasza widza do odkrywania wielkiej historii o przełomowym charakterze. Po dwóch Terminatorach gatunek SF już nigdy nie był taki sam. Titanic przywrócił chwałę kinu katastroficznemu. Avatar z kolei na nowo określił rolę kinematografii w kreowaniu fantastycznych wizji. Wierzę, że przygotowywane z pieczołowitością sequele hitu z 2009 także przyprawią nas o opad szczęki. [Jakub Piwoński]
Clint Eastwood nie musi już nikomu nic więcej udowadniać. Mimo tego najwyraźniej nie zamierza zwalniać tempa (…). Pracujący z nim na planie ci sami od lat ludzie zgodnie podkreślają, że zawsze jest spokojny i skory do współpracy. Najbardziej ponoć ceni sobie lojalność. Jednocześnie wielu podkreśla, że Eastwood jest indywidualistą, tak naprawdę niepodlegającym niczyim wpływom. (…) Nieważne, co będzie jeszcze robił w przyszłości, jakie filmy kręcił, czy też za sprawą Gran Torino faktycznie definitywnie pożegnał się z aktorstwem. Pewne jest to, że na zawsze pozostanie macho. [Bogusz Dawidowicz, fragment artykułu]
Choć wielu sympatyków jego twórczości się od niego odwróciło, na skutek jego ostatnich, dyskusyjnych realizacji, to jednak nie da się mówić o Scotcie inaczej niżeli jako o jednym z najważniejszych reżyserów w historii. Tego, co dał kinematografii, już nikt mu nie zabierze. Pojedynek, Obcy – ósmy pasażer Nostromo, Łowca androidów, Thelma i Louise, 1492: Wyprawa do raju, Gladiator, Helikopter w ogniu. Rozpiętość tematyczna jego twórczości jest imponująca. Scott udowodnił wielokrotnie, że jest twórcą bardzo elastycznym zdolnym do podporządkowania się zasadom niemal każdego gatunku. Osobiście najbardziej jednak cenię go za wizje SF. Aż dziw, że do dziś nie otrzymał jeszcze Oscara za reżyserię. [Jakub Piwoński]