W czym filmy DC są lepsze od tych MARVELA?
Dla wielu miłośników kina superbohaterskiego w postaci wielkich uniwersów już tak postawiony temat może wydać się kontrowersyjny, bo od jakiegoś czasu to Marvel zdominował rynek, a DC wciąż próbuje nadrobić straty. Czy jednak musi brać udział w tym wyścigu o widza, wyścigu filmowych szczurów? Od lat uniwersum DC różni się od Marvela, było tak zarówno jeszcze przed formalnym powołaniem DCEU, jak i po tym, kiedy Człowiek ze stali utorował drogę przyszłym filmom uniwersum. Różni się podejściem do czarnych charakterów, wykorzystaniem humoru, estetyką, jakością muzyki, jak również formą przedstawiania osobowości postaci. Czy jest w tym wszystkim lepsze? Z pewnością inne, mniej nastawione na bajkową rozrywkę, a bardziej udającą wielkie kino opowiadające o poważnych problemach.
No właśnie, czy udające wielkie kino, czy będące faktycznie wielkim kinem? Spójrzmy na to od strony opowieści przedstawiających konkretne postaci, nieważne czy w ramach całego uniwersum DCEU, czy indywidualnie. Filmy DC od zawsze potrafiły skupić się na bardzo kameralnej historii jednej postaci, zręcznie przy tym łącząc ją z wieloma innymi w ramach uniwersum, nigdy jednak tak, żeby te inne w jakikolwiek sposób rozpraszały lub konkurowały z tą główną. Świat Marvela jest inny, bardziej tłoczny, rozkrzyczany, niepoukładany, nastawiony na pokaz wielości. Z pewnością miliony widzów się w tym odnajdują, lecz takie podejście nigdy nie będzie wielkim kinem w sensie artystycznym. Może być wielkie pod względem rozmachu, efektów specjalnych itp. Od kina jednak powinniśmy oczekiwać historii, która do nas trafi oraz jednocześnie będzie stanowiła dla nas wyzwanie, żeby ją zrozumieć. Protagoniści DC – np. Batman, Joker czy chociażby nawet Superman w wydaniu Henry’ego Cavilla – to postaci niepozostawiające wokół przestrzeni na dyskusje, czy są głównymi postaciami. A to podejście łączy się z innym. W DC bardziej szanuje się historię, opowieść, która nie powinna być efekciarska – tylko. Owszem, ważny jest spektakl, lecz nie dominuje on nad przedstawieniem właściwości postaci, jej charakteru, który na długo pozostaje w pamięci. W przypadku Marvela ta sztuka udała się tak naprawdę jedynie w przypadku Thora, nawet jeśli jego postać wręcz zanurzona jest w surrealizmie i żartach.
A doskonale wiemy, że żart w filmach Marvela panuje niepodzielnie. I to wraz z klasyfikacją wiekową tych produkcji bywa problemem. Niekiedy odczuwa się, że postaci w Marvelu żartują w najmniej pasujących do tego sytuacjach, i to ze wszystkiego. Po obejrzeniu kilku produkcji można już się domyślać, jaki mniej więcej będą miały charakter owe żarty. Będą najczęściej prostym wyśmiewaniem aktualnej sytuacji bohaterów, jakkolwiek nie byłaby ona śmiertelnie wręcz trudna. DC pod tym względem zawsze było poważniejsze. Czasem może aż nadmiernie, bo trudno np. w postaci Batmana zobaczyć nawet cień luzu. Jest mrok porównywalny niemal z tym, którego doświadczają jego antagoniści z Gotham. A np. w Lidze Sprawiedliwości? Żart, owszem, pojawia się, lecz nie zakrywa fabuły, nie burzy jej rytmu, jakkolwiek byłaby ona patetyczna. W Marvelu wymieszanie podniosłości, która nagle burzona jest jakimś wymuszonym kategorią wiekową gagiem, nieraz zupełnie wybija z rytmu oglądania całości produkcji. Nie mam więc wątpliwości, że gdybym miał wybierać, to wolałbym nieprzerwany, egzystencjalny patos DC niż chybotliwą podniosłość Marvela.
Nie da się jednak pominąć faktu, że to właśnie Marvel stworzył o wiele bardziej zyskowne uniwersum niż DC. A stało się tak dzięki zapewne ogromnej pracy badawczej nad gustem widzów oraz analizami, jak poprzez fabułę zyskać całe rzesze miłośników o jak największej rozpiętości wiekowej. Czy więc wobec tych badań reżyserzy i scenarzyści mieli jakiś głębszy wpływ na opowiadaną w filmach historię? Nie aż tak wielki, żeby przeforsować swoje artystyczne pomysły zgodne z kierunkiem marketingowym, tą wręcz maszyną do zarabiania pieniędzy, którą Marvel rozwinął do perfekcji.
Świat DC w porównaniu z tym podejściem to świat dużo bardziej autorski, niesztampowy, czasem wręcz artystyczny. Wykorzystujący do tworzenia postaci i świata przedstawionego często surrealne motywy, nie przejmując się tym, co widzowie powiedzą. Oczywiście DC to również machina, lecz dająca wolność artystyczną i pozwalająca reżyserom na ryzyko. Oczywiście ktoś teraz może powiedzieć: „A co Taiką Waititim?”. Tak, zgadzam się, w świecie Marvela taki twórca jest ewenementem. Zresztą jakiś czas temu rozważałem w felietonie, czy postać Thora stworzona przez Waititiego utrzyma się w ramach MCU. Można mieć co do tego wątpliwości, bo Thor wyraźnie zaczyna odstawać od reszty Marvelowskich superbohaterów, wpisując się w jakimś sensie w ten tekst o różnicach jakościowych na korzyść DC. Niedługo zapewne się przekonamy, czy MCU jest na tyle pojemne artystycznie, żeby zaakceptować takiego Thora, oczywiście o ile Chris Hemsworth zdecyduje się jeszcze go w takiej formie zagrać.
Pozostając jeszcze w wątku artyzmu i sposobu wyrażania emocji w filmach superbohaterskich, to, co zostaje nam w umyśle, wzmacniane jest przez muzykę, która dzięki swojej jakości w wielu produkcjach może funkcjonować jako niezależny element, tworzący swój własny, niewizualny świat. W historii muzyki filmowej znane są legendarne soundtracki autorstwa m.in. Vangelisa, Hansa Zimmera, Johna Williamsa, Angelo Badalamentiego czy chociażby Ennio Morricone. W ramach samego DC Hans Zimmer odgrywa niezwykle ważną rolę. Bez niego nie dostalibyśmy rewelacyjnej muzyki do Człowieka ze stali i Mrocznego Rycerza. Jeśli wejdziemy w świat DC głębiej, pojawi się oczywiście legendarny Danny Elfman z tematem pierwszego Batmana. Nie zapominajmy również o nietuzinkowym Junkiem XL. A co z Marvelem? Muzyka efekciarska, nieco lekka, diatonicznie przewidywalna, aczkolwiek temat Avengerów wpada w ucho i zachowuje ten ponadczasowy charakter, jaki muzyka filmowa powinna zawierać. Ogólnie jest jednak gorzej z indywidualnym podejściem. W Marvelu muzyka pełni całkowicie służebną funkcję wobec obrazu, w DC współtworzy obraz. Na tym polega więc różnica jakościowa w muzyce między tymi dwoma uniwersami.
I tak naturalnie się złożyło, że zakończymy to dobijanie stajni Marvela refleksją nad graficznym stylem wypowiedzi w obu uniwersach i różnicami jakościowymi między nimi. Otóż zarzut, że Marvel nie przykłada się do postprodukcji swoich filmów, byłby zupełnie chybiony, bo tak nie jest. Istnieje jednak różnica w szkolnym odmalowaniu landszaftu w ramach grupowych ćwiczeń z malarstwa olejnego rodem z obrazów kupowanych pod Bramą Floriańską w Krakowie z przedstawieniem tegoż samego motywu ręką np. Williama Turnera czy Pietera Bruegla. Tak jest trochę z Marvelem i DC. Marvel pilnuje jednolitości swoich produkcji, co pozbawia twórców kreatywności. Widać to w podejściu do zdjęć, efektów specjalnych i twistów. DC eksperymentuje z kamerą, gamą kolorystyczną, a nawet formatem obrazu. Widać, że szuka odpowiedniego sposobu wypowiedzi, a nie tworzy jednoznaczne, sztywne środowisko, które nigdy nie ulegnie zmianie.