Tylko czy Marcus, niewierzący oszust, jako prorok, nuworysz, neofita, parweniusz mógł wytrzymać ciężar władzy absolutnej nad umysłami poddanych i nie stać się podobny do pokonanego Ambrose’a? Czym lub kim był głos w jego głowie? Podszeptem Sola, a może działaniem tajemniczej i inteligentnej siły, która czuwała nad Matką – wytworem jej twórcy albo wręcz nim samym, tyle że o wirtualnej osobowości?
Wiele dni później, kiedy Marcus popadł już w zupełne szaleństwo, a niewielka grupka mitraitów poszła za nim szukać zaginionych dzieci, padł kolejny dowód na zwyrodnienie wyznawców Sola. Prawdziwy mitraita nigdy by się nie pomodlił za duszę nieczystego – stwierdził Lucius (Matias Varela). Swoją skłonnością do miłosierdzia Marcus w ostatnim momencie odsłonił się tak bardzo, że pozostali przy życiu mitraici pozbyli się go. Z jednej strony trudno nie przyznać im racji. Nareszcie zachowali się jak myślący ludzie, a nie barany. Z drugiej zrobili to w imię swojej krwiożerczej religii, co widać w wypowiedzi Luciusa. W tym sensie Marcus miał rację, że nazwał ich bezwolnymi owcami. Jego nuworyszowskie szaleństwo religijne jednak musiało się skończyć porażką. Nie można odgrywać świętego, ukrywać swojej ateistycznej tożsamości i jednocześnie próbować wykorzystywać grupę, której się przewodzi, do własnych celów, nie do końca zgodnych z ich interesem religijnym. I tak z tego starcia dwóch fanatyzmów obronną ręką wyszedł bardziej doświadczony w ogłupianiu ludzi mitraizm.
Wbrew patriarchalnej kulturze Ridley Scott w swojej twórczości zawsze dawał ważne miejsce kobietom. Nie inaczej jest w Wychowanych przez wilki. To właściwie historia matek w przeróżnych wydaniach – android, oszustka-ateistka, zgwałcona mitraitka. Na tych trzech filarach wspiera się serialowa wizja roli matki i konsekwencji z tego wynikających. Dzisiaj, w XXI wieku, należy znów określić, zdefiniować i zaakceptować, bo w większości funkcjonujących na świecie kultur mężczyźni mają istotny problem z przyznaniem niezależności kobietom w społeczeństwie. Boją się tego ze względu na władzę, którą kobiety mają poprzez macierzyństwo. Tak więc Scott i Guzikowski jako mężczyźni popłynęli zmierzyć się z tą górą lodową.
Dobrym wprowadzeniem do zrozumienia postępowania Matki (matek) jest Tempest (Jordan Loughran), nastolatka zgwałcona przez jednego z funkcjonariuszy kościoła Sola. Tempest nienawidzi swojego ciała oraz płodu, który się w nim zagnieździł. Najchętniej usunęłaby ciążę, co pomogłoby jej zapomnieć o traumie. Jak można się domyślić, dla krótkowzrocznej ideologii mitraitów jest to nie do pomyślenia, cokolwiek będzie z matką, a i z dzieckiem po urodzeniu, jeśli nie zostanie ochrzczone. Do krytyki inicjacji religijnej w serialu jeszcze wrócę.
W przypadku Tempest poruszony został ciekawy wątek aborcji płodu po gwałcie. I nie jest tak, jakby chcieli nasi realni obrońcy życia od poczęcia aż do narodzin spod znaku Fundacji Pro, że ateistyczne androidy to mordercy, gdyż będą chciały za wszelką cenę spędzić ciążę. Aborcja nigdy nie była sposobem na antykoncepcję nawet w pojęciu ludzi o światopoglądzie antyreligijnym. Była natomiast niesamowicie trudnym wyborem kobiety, dokonywanym przy spełnieniu określonych warunków medycznych oraz społecznych. Zarówno te pierwsze, jak i te drugie w toku rozwoju cywilizacyjnego stają się coraz mniej konieczne. Kobiety naprawdę nie chcą dokonywać aborcji, jeśli nie muszą. Przyklejanie więc ateistom łatki aborcyjnych morderców jest jednym z wielu sposobów tworzenia wyimaginowanych wrogów przez wyspecjalizowane w kreacji stanów globalnego zagrożenia środowiska prawicowe. Nie inni są mitraici. Oni żywią się konfliktem w myśl zasady, że na wojnie można „zarobić” najwięcej wyznawców. Przewrotny Guzikowski, może za namowami Scotta, a może odwrotnie, zaproponował zupełnie inne podejście do problemu, kto wie, czy nie bardziej kontrowersyjne.
Serial Wychowane przez wilki w żadnym razie nie popiera aborcji w tym sensie, że nie określa go postępowaniem dobrym i godnym naśladowania, lecz koniecznym bądź niekoniecznym. Co ciekawe, wierzący z grupy Boga Słońca i ateistyczne androidy pod tym względem się zgadzają, że należy chronić życie od poczęcia, z tym że motywacje do tej ochrony są zupełnie inne. Wierzący w Sola uzależniają ochronę zarodka od obecnej w nim duszy, co jest modelem uzasadniania bazującym na błędzie regressus ad infinitum. Matka zaś kieruje się raczej zmysłem praktycznym. Gatunek przebywający na skraju destrukcji, z kilkoma osobnikami na niego się składającymi, żyjący na obcej planecie, nie może zmarnować szansy na urodzenie nawet jednego kolejnego, chociażby pochodził z gwałtu. Obowiązek gatunkowy stoi wyżej niż nienawiść matki do płodu, a także do siebie, oparte na osobistych doświadczeniach. Matka jest o tym przekonana najpierw logicznie, a potem emocjonalnie. Aborcja jest więc weryfikowana czysto utylitarnie. Reasumując, w większości przypadków to kobieta ma prawo zdecydować, o ile nie wydarzy się graniczna sytuacja, np. konieczność przetrwania ostatnich przedstawicieli homo sapiens.
Wracając do Matki, gdy po raz pierwszy kładzie się w gondoli i wchodzi w tryb wizualizacji, pozornie nic się nie zmienia. Za każdym razem jednak wraca, aż umyka jej gdzieś ten moment, że zaczyna odczuwać przyjemność oraz potrzebę przebywania ze swoim stwórcą. Matka nareszcie odkrywa cel. Twórca jest dla niej dobry, wręcz zalotny. Ceni ją, podziwia, okazuje emocje. Matka po raz pierwszy doświadcza ludzkich namiętności. To leżenie w gondoli i wirtualne romansowanie z twórcą, aż do momentu seksualnej kulminacji z otwierającym się sklepieniem, wiele jej daje. Z jednej strony uczy robota, jak być człowiekiem, a z drugiej destabilizuje racjonalny osąd. Indywidualnie wykreowana rola matki w Matce zaczyna brać górę nad celem ochrony gatunku ludzkiego na Keplerze 22b. Scena ponownego spotkania z twórcą jest kluczowa wraz z kilkoma innymi sekwencjami, w czasie których Matka poznaje swoją przeszłość, projektodawcę i zadanie.
Mimo ogromnego znaczenia dla fabuły i świetnej estetycznej realizacji, muszę wspomnieć, że jest to jedna z najbardziej naiwnych metaforycznie scen. Otwierające się sklepienie na gwiazdy (tandetna metafora orgazmu), najpierw delikatny deszcz, a potem lejące się po ścianach strugi płynu o mlecznym kolorze i kauczukowej konsystencji, pokrywająca ciała transgatunkowych kochanków jak sperma – chyba że miała to być androidzia krew?