RELIGIA Z KOSMOSU. Refleksje po 1. sezonie WYCHOWANYCH PRZEZ WILKI, science fiction od Ridleya Scotta
Wychowane przez wilki chcą więc namówić widza do przystanięcia i zastanowienia się, na czym w ogóle polega ów ciągle demonizowany ATEIZM, do którego wciąż w wielu środowiskach aż strach się przyznać dorosłym, a co dopiero odseparować dziecko od panującej presji religijnej w publicznej i jak mogłoby się wydawać, świeckiej edukacji. Ateizm jest w pojęciu Guzikowskiego i Scotta bardziej antyteizmem i animizmem, wspartymi chęcią odbudowania u człowieka opartej na szacunku relacji ze wszystkim, co żyje w otoczeniu. Czy faktycznie zniszczenie instytucjonalnej religii jest warunkiem koniecznym, żeby gatunek ludzki się odrodził, przede wszystkim moralnie? Taki cel przyświecał ateistycznemu twórcy Matki, a ona z zaangażowaniem godnym androida, ale i człowieczego neofity, starała się zrealizować owo dążenie. Tego Guzikowski akurat nie jest pewien, chociaż w jego poniżej zacytowanej wypowiedzi pojawia się sugestia że wiara w bóstwo to pieprzenie. Jeśli jednak z tego pieprzenia wynika coś dobrego, to czemu to niszczyć?
And the ambition for the show. It’s taking the idea of faith in general and how it relates to our future as a species. What will we choose to have faith in? Looking at technology in the same light as you look at religion, you think that we could potentially put our faith in hopes that it will take us to wherever we’re supposed to go. And I don’t know the answer to that. I just know that [it seems as though] the human race needs purpose, things that will help unite us. And sometimes, even if you’re united through some bullshit [deity], but you’re still being united and you’re still doing things, positive things. The same goes for technology. But obviously there’s a flip side to both. A dark side to both. And I just love asking that question, thinking about what the future might hold.
Wartości a człowiek
Podobne wpisy
Moralność – mitraici uzależniali wartość człowieka od jego wiary, podobnie istnienie podstawowych wartości. Jeśli nie miały one swojego uzasadnienia w pismach Sola, były automatycznie złe, nieczyste, godne potępienia. W porównaniu z Solem i wiarą w niego nie liczyło się tak naprawdę nic, nawet relacje rodzinne. Były one ważne, owszem, dopóki nie stawały w sprzeczności z wiarą. Wtedy najważniejszy stawał się Sol oraz wspólnota jego wyznawców. Miało to wyraźnie określony dla organizacji mitraitów cel, gdyż skonstruowanie w wyznawcach Sola takiej, a nie innej moralności stawiającej w sytuacji podbramkowej, granicznej na drugim miejscu wspólnotę rodzinną czy wartość życia jako takiego chroniło kościół Sola przed rozpadem. Bo co jest najwyższą siłą, dla której człowiek potrafi zanegować wszelką ideologię, struktury plemienne, religię, państwo, a nawet stanowione prawo? Związki uczuciowo-genetyczne to doskonała broń stworzona przez naturę przeciwko dosłownie wszystkim ludzkim instytucjom, dlatego albo się ją przeciągnie na swoją stronę, albo uzna za wroga.
Ileż trzeba mieć w sobie nienawiści albo wynikającej z indoktrynacji głupoty, żeby zapytać: Słabość do ukochanych ma narazić święte powołanie? – tak mówi jeden z mitraitów, o ile pamiętam, Lucius. Wreszcie tak mogą twierdzić wyłącznie fanatycy, których przyzwoitość jest skrzywiona z powodu patologicznie pojętej wiary w Sola, Boga czy inne bóstwa pochodzące zarówno ze świata sacrum, jak i profanum (pieniądze, władza). W ten sposób na chęć ratowania swojego przybranego dziecka przez Sue i Marcusa zareagowali wyznawcy słonecznego boga, czy też tak naprawdę poddani Ambrose’a (Steve Wall). Postać z niego była wyjątkowo przebrzydła. Przypominał hegemonicznego władcę albo zatłuszczonego biskupa. Nosili go w czymś w rodzaju lektyki, podstawiali jedzenie pod nos. Nigdy nie był na wojnie, a bez przerwy o niej gadał, a gdy ktoś się mu sprzeciwiał, zasłaniał się tzw. „światłem Sola”.
Kiedy jednak przyszła zimna noc, nagle odsłonił swój strach. W panice, że umrze, nakazał przetrwańcom wziąć materiały wybuchowe i wysadzić tajemniczy obiekt, który do tej pory ich ogrzewał. Sytuacja stała się o tyle ciekawa, że podczas kłótni Marcusa z Ambrose’em tajemniczy wielościan znów się rozgrzał. Marcus zręcznie to wykorzystał. Oskarżył Eminencję o utratę wiary i popchnął Ambrose’a w kierunku gorącej powierzchni. Kapłan zaczął płonąć, a Marcus zręcznie wmówił innym, że to Sol ukarał ich przywódcę. Wiara w ciemnym ludzie została podtrzymana, tyle że Marcus również usłyszał jakiś głos. Jest to jeden z ciekawszych fragmentów serialu, rzecz jasna nacechowany ideologicznie, ale zarazem trafnie przedstawiający mechanizm sterowania niewykształconym tłumem za pomocą wytłumaczalnych zjawisk, jakże dobrze znany z naszej kultury – kler, możnowładcy, polityczni tyrani.
Pasują tu jakże mocne słowa z książki Carlosa Ruiza Zafóna wypowiadane przez Fermína w powieści Cień wiatru: Głupi. To nie to samo. Zło zakłada jakąś moralną determinację, jakiś zamiar i pewną myśl. A głupiec nie pomyśli ani się nie zastanowi. Działa instynktownie, jak zwierzę, przekonany, że robi dobrze, że zawsze ma rację; dumny, że przypierdala, za przeproszeniem, każdemu, kto widzi mu się inny od niego samego… Źli ludzie jeszcze mają swoje miejsce na świecie, zbyteczni są skończeni głupcy.