Finał BETTER CALL SAUL dowodzi, iż nic tak nie smuci jak KONIEC ulubionego SERIALU
Są w życiu momenty radości i smutku. Tych drugich jest według mnie zdecydowanie więcej. Należą do nich nie tylko sytuacje przeróżnych życiowych niepowodzeń. Smutek może wywoływać także doświadczana rozłąka, świadomość kresu i odczuwalna egzystencjalna pustka. Być może zabrzmi to niedorzecznie, ale wydaje mi się, że owa pustka objawia się także w momentach, gdy… nasz ulubiony serial dobiega końca. Nie da się wówczas z dnia na dzień unieść się ponad faktem, że już nigdy nie będzie nam dane poznać kolejnych etapów historii, którą przez lata śledziliśmy z zapartym tchem.
W tym kontekście punktem odniesienia będzie dla mnie zawsze serial Zagubieni. Nie tylko z uwagi na swoją wyjątkowość, lecz także dlatego, iż był to jeden z pierwszych seriali, który wciągnął mnie na potęgę. Mam wrażenie, że to właśnie mniej więcej na początku XXI wieku, wraz ze startem tego i innych podobnych mu produkcji, nastała nowa, złota era telewizyjnych seriali, których rozwój obserwujemy do dziś.
Ale wracając do Zagubionych. Serial wciągnął mnie w wir tajemnic tak mocno, że w momencie gdy mierzyłem się z ostatnimi odcinkami finałowego, szóstego sezonu, nie czułem tylko satysfakcji wynikającej z faktu, iż w końcu ujawnione zostanie to, co ukrywało się w głowach scenarzystów. Przede wszystkim poczułem wówczas nostalgię związaną z tym, iż właśnie skonfrontowałem się z faktem, iż najprawdopodobniej już nigdy nie będzie mi dane poznać kolejnego rozdziału historii moich ulubionych bohaterów. Miałem tak jeszcze kilka razy, na pewno gdy kończył się Mad Men, prawdopodobnie także przy Grze o tron. No i przy Breaking Bad, rzecz jasna.
Nikt z nas nie lubi się żegnać. Nie jest to uczucie przyjemne. Jest to jednak uczucie cholernie ludzkie, ponieważ przywołuje egzystencjalną beznadzieję, w jakiej tkwimy. Jakby nie patrzeć, pomijając fakt obietnic, jakie składają nam przeróżne religie tego świata, nasze życie jest materią skończoną. W pewnym momencie miało swój początek, ale jak wiemy, co ma swój początek, ma też swój koniec. Być może tak trudno jest nam zaakceptować fakt definitywnego zakończenia jakiegoś wątku, pośrednio lub bezpośrednio związanego z naszym życiem, lub też do którego czujemy emocjonalną bliskość, gdyż przywołuje nam to widmo… śmierci.
„Zadzwoń do Saula” to serial fenomen
Kino ma więc jedną przewagę nad światem seriali, trudną do podważenia. Potrafi skondensować naszą relację z opowieścią do dwóch godzin. Szybko wchodzimy w historię, poznajemy jej bohaterów, ale równie szybko się z nimi żegnamy, przez co nasza więź zawsze będzie mniejsza. Natomiast z serialem jest bardziej jak z dobrą książką, bo ta relacja z dziełem trwa znacznie dłużej. Jeśli już złapiemy ten haczyk, to tkwimy w tym położeniu przez długie sezony, lata. Ma to swój plus, ponieważ przyjemność obcowania z ciekawą historią rozciągnięta zostaje na dłużej, umiejętnie dawkowane jest przy tej okazji napięcie. Ma to też minus, ponieważ im dłużej coś trwa, tym trudniej się z tego układu wypisać z racji naszego zaangażowania, także emocjonalnego.
Uwaga! Poniżej spoilery dotyczące finału Better Call Saul.
W ostatnim czasie pożegnaliśmy serial Zadzwoń do Saula. Uświadomiłem sobie przy tej okazji rzecz banalną. To, że serial porusza nas na końcu, musi wynikać z systematycznej pracy, jaką wykonywali scenarzyści przez cały czas jego trwania, wraz z odsłanianiem kolejnych rozdziałów historii. Innymi słowy, jeśli serial przez wszystkie sezony mało nas obchodził, to chociażby nie wiem co się wydarzyło w finale, raczej nie poczujemy tego rodzaju nostalgicznej więzi w momencie jego zakończenia. Może być też odwrotnie – scenarzyści mogą się starać przez cały czas wywoływać w nas ciekawość i może im to wychodzić, ale jeśli w ostatnim sezonie się od tego poziomu oddalą (House of Cards), wówczas cała praca idzie w piach.
Zadzwoń do Saula to pod tym względem serial fenomen. Nie dlatego, że jest jakościowo równiutki, bo takich seriali było kilka (znowu przytoczę Mad Men). Po pierwsze dlatego, iż jako spin-off większej, lepszej, bardziej popularnej produkcji u swego początku nie zdradzał potencjału do stania się hitem porównywalnych rozmiarów. Historia oceni ten serial i zmierzy jego kult, ale już teraz pojawiają się głosy, że Zadzwoń do Saula przebił Breaking Bad pod wieloma względami. Serial jest także fenomenem pod tym względem, że zdołał wciągnąć nas i wywołać napięcie nadchodzącym finałem w sytuacji, gdy wszyscy wiedzieliśmy, do czego historia Saula Goodmana zmierza.
Według mnie jest to jedna z najbardziej szczerych relacji na linii widz–serial, jaką dane mi było doświadczyć. Genialny Vince Gilligan doskonale wiedział, że nie zdobędzie serc widzów, stawiając na scenariuszową ekwilibrystykę, czyli sytuację, gdy twist goniłby twist, mnożąc pytania bez odpowiedzi i zostawiając furtki do kolejnych rozwiązań fabularnych. Wszystko układa się tu raczej w sposób liniowy i płynnie prowadzi do styku z fabułą Breaking Bad, a dokładnie odcinka, w którym Walter White i Jesse Pinkman po raz pierwszy decydują się skorzystać z usług niejakiego Saula Goodmana.
Cała więc siła tego spin-offu, odgrywającego także rolę prequela, polega na umiejętnym rozpisywaniu portretu psychologicznego głównego bohatera. Ma to działać w taki sposób, by poruszały nas jego niuanse. Saul Goodman, ze swoimi zaszłościami rodzinnymi (trudną relacją z ojcem i bratem), elastycznym (wręcz śliskim) podejściem do prawa, relacją z kobietą i niebywałym wręcz sprytem, stał się przez to postacią bardzo nam bliską. Wiadomo, że o wiele trudniej jest się z kimś tak dobrze nam znanym pożegnać. Można nostalgicznie przypomnieć sobie Breaking Bad, wielu zwietrzy w tym szansę na dłuższe obcowanie z ulubionymi bohaterami. Dla mnie będzie to jednak trochę jak przedłużenie decyzji o odłączeniu od aparatury tlenowej.
Za sprawą flashforwardów wiemy już, jak się historia Saula Goodmana, a właściwie Jimmy’ego McGilla kończy. Ostatnie chwilę z naszym ulubionym bohaterem i jego partnerką, Kim Wexler, były bardzo wzruszające (scena z odpalanym papierosem i jej erotyczny podtekst zostaną ze mną na długo). Dostrzegam jeszcze jedną przewrotność tej produkcji. Wszystko w tym, nazwijmy to (choć nie lubię tego słowa), uniwersum zdawało się prześmiewcze i działać na zasadach czarnej komedii. A przy końcu okazuje się tak boleśnie smutne, jak tylko życie smutne w istocie jest. Pożegnanie z Goodmanem kryje paradoks, ponieważ praca tego faceta polegała głównie na tym, by przekonać nas, że wszystko da się jakość załatwić, bez względu na to, jak złe są okoliczności. W końcu – „it’s all good, man”.
Dziś wiemy, że sprzedawał on po prostu szansę, w którą tak bardzo chcieliśmy wierzyć, by nie dopuścić do siebie smutnej prawdy. Że czasem musi przyjść koniec.