LEGALNA KULTURA na cenzurowanym. Dajcie widzom żyć!
Byłem niedawno w kinie. Na filmie, żeby nie było. Fajnym w dodatku. Amerykańskim. „Pójść do kina” – ostatnio coraz rzadziej mi się zdarza używać tego wyrafinowanego zwrotu, odnoszącego się drzewiej do obcowania z czymś niezwykłym, ekscytującym. A dziś trochę spowszedniałym, odrobinę nawet… przymusowym. Czy to może starość mnie już dopadła? Zdziadzienie? Zgryzota? A może ciche dni samcze? Niiiii! Raczej – o zgrozo! – powoli, acz skutecznie zabijana dziecięca przyjemność…
Siedzę więc na tym czerwonym fotelu w tej skąpanej w półmroku sali i chłonę tę całą wyższą kulturę. Bakterii znaczy, bo wiadomo, że bez jakiejś zajawki jogurtu za 1.99 zł seans odbyć się nie może. Siedzę i męczę ten blok reklam wielkości domu towarowego w Southamptonshire. Te zachęty na wykupienie całego abonamentu, o czym przecież marzę za każdym razem, gdy przekraczam próg przybytku kinem zwanego. I te zwiastuny nadchodzących premier, dobrze mi znanych od jakiegoś półrocza, a w niektórych przypadkach już nawet sprowadzonych na mą półkę z importu, gdyż czasem polska dystrybucja jest dalej sto lat za Murzynami. Siedzę i słucham tej przesadnie głośno reklamowanej największej sieci mobilnej w kraju; jak i, mimowolnie, rozmów o polityce, życiu prywatnym i innych bzdurach, które uprawia między sobą coraz bardziej gęstniejąca wokół mnie tłuszcza współwidzów. I modlę się, żeby w międzyczasie jakiś lamus z laską o grzywie Marge Simpson nie wykupił biletów na miejsca rząd niżej, i ostentacyjnie nie zaczął z nich korzystać tuż po rozpoczęciu projekcji (co, jak nietrudno zgadnąć, i tak się ostatecznie dzieje).
Podobne wpisy
Siedzę więc, nerwowo zerkając co chwila na zegarek, bo coś, co wedle rozkładu wystartować miało pół godziny temu, wciąż wydaje się marzeniem ściętej głowy. I choć film się jeszcze nie zaczął, ja już wykorzystałem wszelkie możliwe pozycje i powoli tyłek zaczyna mnie świerzbić. A i mocz z wolna ciska się o ścianki. Ale zaciskam zęby. I nos – od tego popkornowego smrodu, który z jednego tylko kubełka niesie się aż do Wałbrzycha. Zaciskam, bo pewnych rzeczy przeskoczyć nie idzie, mimo iż za cenę biletu, wystarczająco już wysoką, powinno się.
W końcu jednak mrzonka staje się faktem – gasną światła i zaczyna się… jakiś dziwny repertuar wokalny. Motyla noga! – myślę sobie – Tylko mi nie mówcie, że do kin przedarły się już także te wszystkie idole, wojsy polandii, tańce na lodzie, kłodzie i rozżarzonych węglach oraz jakieś inne koczkodany, co to niby mają talent… do wkurzania człowieka. Ale nie, to co innego. Oto bowiem, po tych wszystkich reklamówkach, zapowiedziach, zwiastunach i pozostałych wypocinach szatana, mocno obniżających IQ samym tylko faktem obcowania z nimi, na czarnym tle ze znaczkiem „Legalnej Kultury” radośnie zaczyna podśpiewywać sobie o dupie Maryni… Staszek Sojka. I właśnie wtedy coś we mnie pęka.
Pan Staszek – już nie Stanisław! – „drze ryja” przez dobrą chwilę. A czyni to dlatego, żeby potem podziękować nam/mi za wybranie legalnego źródła rzeczonej kultury. Tak właśnie! Nie powiem, kuriozalna to forma podziękowań. Osobiście wolałbym jakiś inny sposób okazania wdzięczności. Na przykład, no nie wiem, poprzez obniżenie cen biletów, zamiast windowanie ich w górę tak, że za parę lat „tanie środy” będą jedynie miejską legendą (od nowego roku znowu podrożały – nieznacznie, ale wystarczająco, żeby podnieść ciśnienie przy kasie; co ciekawe, w tym samym czasie ze strony pewnej sieci zniknął także przejrzysty cennik). Albo o! Puszczanie filmów bez tryliarda minut reklamówek, które są tak durne, że ich pomysłodawcom nie tylko nie dałbym złamanego grosza, ale wręcz spuścił solidny łomot za to, że jawnie obrażają moją, a także i własną inteligencję.