LEGALNA KULTURA na cenzurowanym. Dajcie widzom żyć!
Ale nieeeeee! Zamiast tego muszę jeszcze dodatkowo słuchać wątpliwej jakości repertuaru, który całkowicie wytrąca mnie z jakiegokolwiek klimatu przed właściwym seansem. Oczywiście to nie jedyna alternatywa, bo Sojka nie jedzie sam na tym wózku i można też trafić na różne inne formy „błogosławieństwa” od rodzimych twórców – czasem krótsze, czasem dłuższe, ale zawsze tak samo pozbawione sensu. W końcu nie po to idę do kina, żeby ci ludzie poczuli się lepiej. To znaczy fajnie, że tak się czują (choć wiadomo, że to głównie dlatego, że dostają z tego kasę – swoją drogą Stachu na pewno parę złotówek przytulił za swoje emocjonalne wyznanie), ale czy ja koniecznie muszę o tym wiedzieć?
„Atrakcji” do filmu jest już wystarczająco dużo, aby rozbolała mnie głowa, a czas tam spędzony jedynie się wydłużał na moją niekorzyść. A tu mi jeszcze ktoś śpiewa. W teatrze też tak robicie, że zanim zacznie się sztuka, to ekipa wychodzi do ludzi i ściska im rączki? Wątpię. Zresztą tam nie wpuszcza się spóźnialskich na salę i nikt nie świeci telefonami po sali. A tymczasem X muza nie dość, że cierpi na podobne przeszkadzajki, to jeszcze dostaje tej legalnej kultury ze wszystkich stron. I wkurza mnie to niemiłosiernie.
Lubię kupować – względnie kolekcjonować – filmy. I muzykę też, i książki – czyli, było, nie było, całą tę kulturę. Choć nie jestem typem zbieracza, to wolę, mimo wszystko, postawić na półce coś, co ma fizyczny wymiar (prawdziwe czy-de), a nie jest tylko plikiem na kompie, aplikacją Kindle’a lub streamem z Netflixa, który może w każdej chwili wyparować. Jeśli coś kupuję, ergo na coś wydaję ciężko zarobione pieniądze, to lubię nie tylko, żeby miało ładną okładkę i pudełko, w środku którego być może znajdą się jeszcze jakieś inne namacalne bonusy, ale też, przede wszystkim, żeby długo mi służyło; i żeby cieszył mnie fakt samego posiadania kopii danego dzieła. Czego natomiast nie lubię – a co często i tak dostaję – to znów stos reklam i zwiastunów, których nie można przewinąć (pamiętacie kampanię “Piractwo to kradzież”?), niekończących się informacji o piractwie (w końcu po to kupuję oryginał, żeby kopiować bez zezwolenia!) oraz… kolejnych podziękowań. Różnego sortu.
Podobne wpisy
Znamienne przy tym, że na płytach CD po wciśnięciu „play” nie ma podobnych pierdół – wkładasz płytę i voilà! Ona gra. W książkach też nie uświadczymy dodatkowych stron wstępu od wydawcy z podziękowaniami za to, żeś ją kupił legalnie w księgarni, a nie wydrukował. Nie jest to też praktykowane ani na koncertach, ani w bibliotekach. Nie jest, bo bierze się to za pewnik. Czemu zatem świat filmu to smutny wyjątek od reguły? Bo piractwo? Piraci mogą to obejść, a tymczasem zwykły użytkownik – taki, który zapłacił i chciałby po prostu czym prędzej obejrzeć film – musi się z tym męczyć. To trochę tak, jakby dziwka z Toruńskiej płaciła kierowcom za to, że dają jej obciągać. Z legalnego źródła. Cóż, ja dziwką nie jestem (a jeśli już, to bez szkoły) i nie lubię być ruchany w dupsko. A jednak tak się właśnie czuję.
I tu pora na pointę. Skoro wszyscy twórcy wokół narzekają, że piractwo zabija rynek, odbierając im chleb (mimo iż dawno udowodniono, że jest wręcz przeciwnie i piracenie napędza zbyt), to może warto by coś z tym zrobić, zamiast zawodzić ludziom na seansach? Może przydałoby się zadbać o to, żeby ta legalna kultura naprawdę stała się atrakcyjna, była cool. Bo nie jest tak do końca. I na tym się wykłada.
Zaoferujcie odbiorcy coś, w co warto zainwestować nie tylko hajs, ale i czas. Coś, czego nie jest w stanie zrobić sobie w podobnych warunkach w domu, ściągając z torrentów pełną jakość HD. Coś więcej niż jedynie wielki ekran, cuchnące żarcie i mityczne karty unlimited, które i owszem, w teorii pozwalają zaoszczędzić, ale jednocześnie stajesz się ich niewolnikiem, bo niezależnie od tego, czy i ile chodzisz, to kasę z konta ściąga cyklicznie (a tak przy okazji, to zawyżanie kosztów tej usługi tylko dla Warszawy jest jawną kpiną z klienta). Na przykład zawarty w cenie biletu pełny komfort zamiast bólu dupy. A zamiast polsatowskiego bloku reklam – czystość przekazu. Wtedy to nawet Sojka byłby zbędny – sam bym zaśpiewał…