Bądź moją ofiarą. DZIEŃ TRZECI – podsumowanie miniserialu HBO
Zadziwił mnie formą i tym, jak doskonale wpłynęła ona na odbiór historii. Każdy odcinek trzymał poziom, wciągał coraz głębiej w oniryczny świat, w którym tak naprawdę nie było wiadomo, czy bohaterowie w nim faktycznie są, czy może leżą gdzieś podłączeni do aparatury podtrzymującej funkcje życiowe, a ich mózgi fantazjują w trwającej miesiącami śpiączce. W sumie to nie ma znaczenia dla przedstawionej w serialu rzeczywistości. Ważna jest za to gra prowadzona przez reżysera z emocjami widza – z jego światopoglądem również – oraz zadziwiająco głęboki, humanistyczny, niestroniący od socjologicznych refleksji, lecz raczej bezstronny przekaz, sprowadzający się do stwierdzenia, że „społeczność ma ogromną siłę, potrafiącą kształtować świadomość, a więc i zachowanie człowieka”. Czy więc jednostka może się jej przeciwstawić?
Są takie filmy, których twórcy starają się wymyślić jakąś nową formę przekazu, aby jaskrawiej oddać sens opowieści. W przypadku Dnia trzeciego zdecydowali się na bardzo specyficzne eksperymenty z głębią ostrości i selektywną dekoloryzacją, w zależności od hierarchii ważności na planie. Jak na sztukę filmową, może nie jest to podejście nowe, ale na tyle rzadko stosowane, że we współczesnym streamingu można je uznać za świeże i nietypowe. Tym większe niebezpieczeństwo, że mogłoby uderzyć twórcom do głowy. Nic takiego się na szczęście nie stało – teraz, gdy akcja wyraźnie przyspieszyła po drugim odcinku, jestem już tego pewien. Mało tego – Dennis Kelly wraz z Markiem Mundenem niezwykle zręcznie wykorzystali oniryczną formę do eskalowania napięcia, przy czym cały czas utrzymywali równowagę w relacji między artyzmem a wciągającą akcją. Tego oczekiwałem od serialu, żeby nie zjadła go owa „serialowość” czy też – jak kto woli – „monosceniczna rozwlekłość”, o której pisałem w podsumowaniu pierwszego sezonu Wychowanych przez wilki. Ridleyowi Scottowi akurat to nie wyszło.
Podobne wpisy
W przeciwieństwie do najnowszego dzieła twórcy Gladiatora Dzień trzeci nie oszczędzał na aktorach. Serial dostał wsparcie Jude’a Lawa i Katherine Waterston. Gdzieś bardziej w tle znalazły się Emily Watson i Naomie Harris, ale w porównaniu z obsadą Wychowanych przez wilki nawet grający Martina Paddy Considine jest bardziej obyty z planem niż Amanda Collin. Może to nie tylko kwestia samych umiejętności aktorów, bo naturszczycy również potrafią być świetni, ale ich prowadzenia przez reżysera. Dzień trzeci wyeksploatował aktorów do dna, natomiast Wychowane przez wilki zanadto ich oszczędzało. Prym rzecz jasna wiódł Jude Law, zostawiając wszystkich daleko w tyle. Podobnie bohater, którego odgrywał – Sam. Ustawił on bieg historii, a reszta postaci jedynie dołączała z czasem, uzupełniając ją o nowe wątki. Jak łatwo się domyślić, najpierw Sam, a potem Helen (Harris). Gdzieś marginalnie krążyła wokół nich Jess (Waterston), serialowa demoniczna Matka Boska.
Sam przybył na Oseę dokładnie wtedy, gdy minął rok od znalezienia ciała jego 6-letniego syna, Nathana; mało tego – w okolicach wyspy. Było wtedy lato. Na wyspie rozwinął się dość osobliwie rozumiany celtycki kult trzech bóstw, Taranisa, Teutatesa i Esusa, z tym że ten ostatni został dosłownie wcielony w życie mieszkańców wyspy za pomocą dziedzicznej, boskiej władzy naczelnika wyspiarskiej społeczności. Był on żywym odpowiednikiem Esusa. Władza czy też boskość podobnie dziedzicznie przechodziły z ojca na syna, jednak w pewnym momencie sukcesja została zaburzona. Prawowity następca uciekł. Na „tronie” z konieczności zasiadł samozwaniec, a dusza świata (wyspa) zaczęła chorować. Wszystkie trzy celtyckie bóstwa wymagały ofiar. Taranis lubił brutalne wieszanie lub podrzynanie gardła, Teutates wielbił topielców, a Esus upodobał sobie ćwiartowanie, nakłuwanie i wieszanie na drzewach. Chrześcijaństwo zaś łączyło wszystkie te sposoby uśmiercania w jednej wierze plus dodawało swoje, wynikające ze zdobyczy technicznych w dziedzinie fachu katowskiego, i na dodatek uzasadniało je prawnie mariażem z władzą świecką. Mieszkańcy Osei mieli zatem liczne inspiracje, by wzbogacać swoje lokalne wierzenia. Na wpół chrześcijańska, na wpół celtycka społeczność wyspy nigdy nie zrezygnowała z pierwotnej formy swojej religijności. W sumie zarówno syn Sama, jak i nawet Sam doskonale nadawaliby się na zwierzęta ofiarne. Z drugiej strony ich pochodzenie mogło stać się ratunkiem dla społeczności Osei.
Może dlatego wyspa nie chciała Sama „wypuścić”? W serialu było to przedstawione dość ambiwalentnie. Z jednej strony Sam nie mógł wyjechać, bo działały zupełnie racjonalne czynniki i zbiegi okoliczności, a z drugiej twórcy zadbali o to, żeby widz postrzegał je nie do końca realnie, w myśl zasady, że ciągły brak pewności i zadawanie sobie pytania o istnienie jakiejś tajemnicy ukrywanej przez mieszkańców Osei wpływa na zainteresowanie akcją produkcji. Byle tylko nie zmarnować w ten sposób budowanego napięcia, co na szczęście nie nastąpiło. Próby wydostania się Sama z wyspy są głęboką metaforą tak często przeżywanych w naszym, realnym życiu starań, żeby np. wydostać się spod wpływu jakiegoś środowiska, zmienić zawodową branżę czy też pójść inną drogą niż ta, której oczekuje rodzina lub szeroko pojęta tradycja. Czasem jest to wręcz niemożliwe i kończy się tragicznie. Zgodnie z tezą Dnia trzeciego najsilniej trzymają w swoich szponach rodzina (rozumiana również jako niewielka społeczność) i religia.