ŻÓŁTA CEGLANA DROGA #26: FILMEXIT
Nie czuję potrzeby wyrzucania z siebie codziennej porcji czarnowidztwa na temat przyszłości trudnego małżeństwa Wielkiej Brytanii z Unią Europejską po zeszłotygodniowym referendum. Wystarczy, że media i ogólna wrzawa na Facebooku robią to za mnie, na dodatek odpowiednio głośno, prowokacyjnie i wymownie. Współczuję jednak wyników Brexitu wszystkim społecznikom, piewcom kultury i sztuki oraz artystom, którzy próbowali przez lata wyciągać Wielką Brytanię z hermetycznej bańki będącej pozostałością kolonialnej wielkości. Rzucono im pod nogi sporych rozmiarów kłodę, którą będzie naprawdę trudno przeskoczyć.
Kultura i sztuka to dwie dziedziny, które leżą mi mocno na sercu, dlatego nie mogę już słuchać i czytać niektórych ignoranckich wypowiedzi polskich medialnych celebrytów oraz polityków próbujących zbijać na Brexicie własny kapitał wyborczy, wpisując się swoimi pstrokatymi wizjami unijnej sodomy i gomory w nurt rodzimego nacjonalizmu i ksenofobii. Posługują się oni bowiem dokładnie tymi samymi populistycznymi hasłami, strategiami i mechanizmami agresywnej perswazji, które namieszały wielu Brytyjczykom w głowach do tego stopnia, że nie do końca wiedzieli, na co i w jakim celu głosują. Można śmiać się do rozpuku z tego, że tuż po ogłoszeniu wyników referendum wyspiarze zaczęli szukać w internecie podstawowych informacji na temat UE i tego, co tak naprawdę „udany” Brexit będzie dla ich kraju oznaczał, ale śmiem podejrzewać, że jako społeczeństwo nie jesteśmy od Brytyjczyków dojrzalsi.
Udowadniają to co rusz takie wydarzenia jak, przykładowo, całkiem niedawne pospolite ruszenie na dziennikarkę/aktorkę Annę Wendzikowską, której Sigourney Weaver wyjaśniała, kim był Jerzy Grotowski, podczas gdy spora część narodu edukowała się pospiesznie w tym samym zakresie za pomocą Wikipedii. Niezależnie od tego, czy brytyjskie referendum okaże się dla ich ekonomii, przemysłu czy turystyki koszmarem czy zbawieniem, prawdziwą tragedią Brexitu jest fakt, że decyzja została podjęta w chyba całkiem dużej mierze nieświadomie lub połowicznie świadomie. Ba, w oparciu o różnego rodzaju polityczne polowania na czarownice i tabloidowe tricki, które miały na celu nie dobro ogółu, lecz przeforsowanie własnych ideologii i uprzedzeń. Dokładnie tak jak w Polsce, gdzie od jakiegoś czasu każdy jest lewakiem, prawakiem, liberalnym multikulti albo „patryjotą”, a ideologia wydaje się przesłaniać wszystko, co nie prowadzi do osobistej satysfakcji.
Tu się naprawdę nie ma co cieszyć i wskazywać radośnie palcem czyjąś ignorancję, bo problem wydaje się ogromny i dotyczy nas wszystkich. Ale najbardziej branży filmowej, która jest w pewnej mierze odpowiedzialna i za Brexit, i za absurdalnie artykułowane pomysły na brzmiący jak nazwa kolejnego cud-proszku do prania Polexit.
Kino, jako sztuka tworzona dla mas oraz łącząca w sobie atuty wszystkich pozostałych sztuk, było zawsze nie tylko znakomitym wskaźnikiem aktualnych społecznych nastrojów, ale także katalizatorem wprowadzania różnego rodzaju zmian w myśleniu. Przykładem, podawanym oczywiście w dużym uproszczeniu, niechaj będzie zauważalny w ostatnich kilku latach wysyp filmów podejmujących z różnych stron, w tym czysto humanistycznej („to nie potwory, które chcą zgładzić nasze dzieci, lecz normalni ludzie”), tematykę imigrancką. Albo czarnoskóra Ameryka, która wywalczyła sobie krwią, potem i łzami równouprawnienie, ale wszystkie marsze, wiece i zamieszki nie miałyby tak wielkiego wydźwięku, gdyby nie wspomagające je uniwersalne, kulturowe symbole: Martin Luther King Jr. (laureat pokojowej Nagrody Nobla), Sidney Poitier (pierwszy czarnoskóry aktor z Oscarem; podejmował w swoich filmach kwestie rasizmu i ignorancji) czy Spike Lee (od lat osiemdziesiątych XX wieku „sumienie czarnej Ameryki”).
Taki Biały Bóg Kornéla Mundruczó, tylko pozornie opowiadający o zemście psów na ludzkich ciemiężycielach, mówi o współczesnej Europie więcej niż dziesiątki telewizyjnych debat, w których rozmówcy próbują sobie jedynie dowalić. Podejrzewam też, że sam tylko sposób, w jaki w Zgadnij, kto przyjdzie na obiad Stanleya Kramera ukazano problematykę małżeństwa białej dziewczyny z czarnym mężczyzną, zrobił dla całej sprawy więcej niż kilkadziesiąt wcześniejszych lat, w których czarnoskórzy aktorzy byli obsadzani jako ofiary albo komiczni pomagierzy białych bohaterów. Dzieje się tak, ponieważ jeśli są zrealizowane dobrze i z wyczuciem, filmy prowokują do refleksji, postulują empatię, kształtują samoświadomość, wspomagają otwieranie się na nowe idee, pokazują świat i rzeczywistość czyimiś oczyma. Wszystko to cechy, które nabywa się wraz z wiekiem i doświadczeniem – nie można się z nimi urodzić.
Ile z takich cech można przypisać masowym hitom z Hollywood lub wysokobudżetowym filmom kręconym w naśladujących je coraz częściej narodowych europejskich kinematografiach? Ile jest prawdy o kobietach i mężczyznach w schodzących masowo z taśmy produkcyjnej, operujących na stereotypach i pustych ideałach, komediach romantycznych? Albo chociaż ukazywania, że istnieje więcej niż pięć rodzajów osobowości, dwa męskości i ze trzy kobiecości? Ile społecznych wartości, skomplikowanych postaw bądź wiarygodnych relacji międzyludzkich zawierają atrakcyjne telenowele i najpopularniejsze seriale dla gospodyń domowych/bezrobotnych miłośników kanap? A to właśnie takie produkcje – „nieszkodliwe, bo to przecież tylko prosty eskapizm, który jest ludziom potrzebny” – rządzą dzisiaj masową wyobraźnią. I to właśnie ludzie na nich wychowani, nasączani przez media i kino czarno-białymi wizjami świata, przeważyli szalę Brexitu, wielu z nich zapewne w pełni nieświadomie i bez żadnej kolonialnej zemsty czy złośliwości.
Sami kopiemy pod sobą i własną cywilizacją dołki, kręcąc filmy i seriale, których nie stać nawet na pokazanie kilku postaci z krwi i kości, bowiem ich twórcom wydaje się, że to zbyt wielkie ryzyko dla komercyjnego zysku, żeby prosić ludzi o włączenie intelektu czy empatii. Sami rzucamy sobie i innym kłody pod nogi, nie inwestując w społeczną świadomość zachodzących na świecie przemian czy też edukację filmową i telewizyjną, która mogłaby pokazać żyjącym z dnia na dzień, z pracy do domu ludziom, że ich wyrywek rzeczywistości niekoniecznie reprezentuje inne. Sami jesteśmy sobie winni, gdy śmiejemy się szyderczo i bezrefleksyjnie z problemów innych, nie dostrzegając stojącego przed nami zwierciadła. Nie chodzi zresztą tylko o filmy i seriale, lecz o cały obszar kultury i sztuki, który każdego roku wydaje setki projektów mających wiele do zaoferowania, lecz grzęźnie pod ciężarem prostoty kilkunastu czy kilkudziesięciu najgłośniejszych produkcji.
Skupiłem się na filmach i serialach ze względu na ten prosty fakt, że kino i telewizja (i internet, ale to zupełnie inna i znacznie bardziej skomplikowana kwestia) mają największy zasięg, ogólnoświatowy, przekraczający dalece możliwości teatru czy sceny muzycznej. A brak różnorodności, nadmierna prostota sprawdzonych dawniej rozwiązań oraz powtarzalność pustych myśli i schematów, które da się zauważyć w znacznej liczbie zarabiających setki milionów dolarów hitów, bywają wprost zatrważające. Coraz częściej także w kinie animowanym dla dzieci, które prześciga się w efektowności, aby nie musieć poszukiwać świeżości, oryginalności czy bardziej złożonych emocji. A jeśli już pojawiają się produkcje, które chcą wejść w dialog z każdym widzem, które pragną wyrazić jakąś ważną opinię, spróbować zmienić czyjeś myślenie, trafiają raczej do ludzi, do których i tak by w pewnym momencie trafiły. Inni często po prostu o nich nie wiedzą, bombardowani kolejnym hitem ze stajni Marvela, który najpierw dekonstruuje superbohaterów, ukazując ich (czasami skrywane) człowieczeństwo, by za chwilę stworzyć nowy mit.
W eskapistycznym kinie czy serialu typu guilty pleasure nie ma absolutnie nic złego, wręcz przeciwnie, problem pojawia się w momencie, gdy takie produkcje, wspierane przez tabloidowe kampanie i ogólny medialny biały szum, zapełniają czyjś grafik. Ograniczając takiej osobie zarówno zdolność do czysto ludzkiej empatii jako umiejętności stawiania się w sytuacji drugiego człowieka, jak i myślenia czymś poza stereotypami i schematami narzucanymi przez charyzmatycznych pseudo-liderów i populistycznych krzykaczy. Kino powinno z takim stanem rzeczy walczyć, kino może z tym walczyć, i wygrywać, ale żeby do tego doszło i miało to sens, nie wystarczy wskazywać na błędy i śmiać się z porażek, lecz być bardziej świadomym tego, co, jak i po co się ogląda, a także samemu po prostu świecić jakimś przykładem.
Napisz prywatnie do autora.
korekta: Kornelia Farynowska