Dlaczego SHOGUN to nie jest „Gra o tron” i dlaczego NIE NALEŻY liczyć na jego drugi sezon
Pożegnaliśmy się z serialem Shogun. Niedawno premierę miał ostatni odcinek produkcji dostępnej na platformie Disney+. Celowo używam sformułowania „pożegnaliśmy”, typowego bardziej dla osoby, ponieważ mam wrażenie, że w przypadku tego serialu zostawiamy za sobą postacie, z którymi weszliśmy w relację. Nawiązując do jednej ze scen serialu, wspomnienie po Shogunie będzie rozpływać się niczym prochy zmarłego wrzucone do wody, choć w ten sposób pamięć o nim zostanie w nas na długo. Czy będzie jednak żyć wiecznie?
Serial cieszył się w trakcie emisji niesłabnącą popularnością. Przez niezwykle długi czas utrzymywał bardzo wysoką średnią ocen wystawionych przez użytkowników portalu IMDb. Ocena 9.1 wywindowała serial na bardzo wysokie miejsce na liście najlepiej ocenianych seriali rankingu IMDb wszech czasów. Dziś, już po finale, ocena spadła do poziomu 8.9, przy 88 tysiącach głosów, co i tak jest świetnym wynikiem – dla porównania: wzorcowy i niezapomniany serial z Richardem Chambarlainem w roli głównej z 1980 roku ma do dziś zaledwie 16 tysięcy głosów i ocenę 8.1.
Czemu więc nowy twór zawdzięcza swą wyjątkowość i tak dużą popularność? To pytanie, które zadawałem sobie przez cały czas trwania serialu i chyba dopiero teraz jestem w stanie na nie odpowiedzieć. Na początku wydawało mi się, że rzecz związana jest z pewnym pociągającym aspektem egzotyki miejsca akcji. Feudalna Japonia, z całym tym swoim samurajskim kostiumem, jest wizualnie atrakcyjna dla oka i silnie oddziałująca. (Wie coś o tym Tom Cruise, który w tych okolicznościach lata temu nakręcił jeden z ciekawszych dramatów w swej karierze). Po części w tym też tkwił sukces serialu Niebieskooki samuraj, który wykorzystał ten sztafaż do sprzedania porywającej historii postaci kryjącej pewną tajemnicę. Mam zresztą wrażenie, że w kinie mamy obecnie poruszenie w temacie dalekiego wschodu. Oscary dla Parasite, Wszystko wszędzie naraz czy sukces artystyczny serialu Awantura trochę to udowadniają, ale wpływy azjatyckie w kinie to znacznie szersze zjawisko.
Mówimy jednak tylko o atrakcyjnym kostiumie. Co kryje się pod nim? Dogrzebiemy się wówczas do realnego źródła sukcesu nowego Shoguna – podtekstów. Moim celem nie jest porównywanie dwóch podejść do adaptacji powieści z 1975. W Shogunie interesuje mnie to, w jaki sposób zakomunikowano widowni główne przesłania tej historii. I da się zauważyć, że obrano sposób ciekawy, bo japońskocentryczny – oglądamy wydarzenia jakoby okiem Japończyków, do których przybywamy w osobie bohatera. Od samego początku do końca czujemy się w tym serialu dokładnie tak, jak John Blackthrone czuje się w Japonii – wyalienowani. Zanurzamy się w kulturze, która jest diametralnie inna od tej europejskiej. Na bok możemy odłożyć naleciałości judeochrześcijańskie, w których funkcjonujemy. Nawet herbatę zaparza się tu inaczej. I musimy się tu odnaleźć, choć bez tłumacza (tłumaczki) może być to trudne.
To serial zatem o złożoności świata, podziałach, problemach komunikacyjnych. Ma to duży związek z uczuciem zagubienia w wielości znaków współczesnej kultury. Nawet kwestie religijne są tutaj sprowadzone do poziomu punktu sporu, który można w każdej chwili decyzją woli porzucić, by skupić się na zwykłej kontemplacji codzienności. W tym miejscu zatem warto podkreślić, że to także historia sporów i rywalizacji. Nie dziwota, że porównuje się Shoguna do Gry o tron. Owszem, pewne elementy się zgadzają. Toranaga, jeden z bohaterów tego spektaklu, zawiązuje bowiem intrygę mającą na celu zdobycie władzy. W toku akcji dochodzi jednak do wniosku, że przedstawiciel Zachodu może być kluczowy w osiągnięciu przewagi, także militarnej, dlatego postanawia trzymać go przy sobie blisko. Inni członkowie Rady Regencyjnej nie są jednak wiele gorsi w knowaniach, podkopują więc pod Toranagą dołki, gdzie tylko się da.
Mamy więc do czynienia z przepychanką, która nie ma tylko podłoża politycznego. Niezwykłe jest w Shogunie to, jak przy pomocy egzotyki dawnej Japonii opowiada o starciu kultur, ale także starciu obyczajowości. Biały człowiek, chrześcijanin, widzący honorowe samobójstwa zadawane przez samurajów tym krótszym, trzymanym u boku mieczem nie rozumie wymiaru tego aktu, bo dotychczas wierzył, że właśnie w ten sposób wchodzi się na prostą drogę do piekła. Z biegiem czasu jednak prócz nauki języka chłonie także elementy bushido, by w kluczowej scenie klęknąć przed Toranagą, sugerując, że rozumie już jak bardzo niehonorowa i pełna pychy była jego postawa.
Shogun przy okazji subtelnego wątku miłosnego ma także zaskakująco dużo do powiedzenia odnośnie do feminizmu. Według kodeksu bushido, opartego na zasadach rycerskości, kobieta podlegała mężczyźnie. Tłumaczka Mariko, której główny bohater zawierza i która jest jego przewodnikiem po obcej kulturze, jest realizatorką tego wynikającego z tradycji założenia męskiej dominacji, aczkolwiek, gdy lepiej przyjrzymy się tej postaci, dostrzeżemy, że jest ona kobietą wyemancypowaną. Sęk w tym, że ona się ze swoją rolą godzi, choć jako widzowie wiemy, że zasługuje na więcej. Co ważne, sami nadajemy to znaczenie, bohaterka nie musi swoją niezależnością agitować, byśmy to zrozumieli.
To bodaj największa siła tego serialu. Subtelność. Mówi prawdy, ale podaje je w sposób zrównoważony i oszczędny. W momentach ciszy dzieje się tu znacznie więcej, może więc dlatego finałowa odcinek jest tak zaskakujący – bo zaprzecza naszym przyzwyczajeniom.
Czy faktycznie jest to zatem azjatycka Gra o tron? Nie należy za bardzo przywiązywać się do tego porównania. Poszczególne elementy mogą budzić takie skojarzenia, ale to kompletnie inny rodzaj narracji. Jest krew, seks, polityka i śmierć, ale wszystkie te rzeczy podane są widzowi w sposób dalece miękki. Na myśl znowu przychodzi sztuka parzenia herbaty. Gra o tron to w sposobie wyrazu herbata ekspresowa, zapewniająca szybkie doznania, acz trwająca dłużej, bo aż osiem sezonów. Natomiast Shogun to herbata przyrządzona z należytą uwagą i w zwolnionym tempie, ale jednocześnie o wiele krótsza w doświadczaniu.
Zapomnijcie więc o drugim sezonie. Jeśli za mało waszym zdaniem pokazano w finale tego serialu, to pogódźcie się z myślą, że musi wam to wystarczyć. Po pierwsze – nie napisano książkowej kontynuacji. Po drugie – czasem mniej znaczy więcej.