ZNACHOR od Netflixa to też JEST profesor Rafał Wilczur! [RECENZJA]
Ponowne sięganie po takie klasyki jak Znachor od zawsze wiąże się z nielichą aferą i rabanem. I nie jest to, wbrew pozorom, prawidło odnoszące się tylko do naszego rodzimego poletka. Niemal w każdym filmowym zakątku świata tykanie świętości – a takie znamię ma film z 1981 roku – zazwyczaj spotyka się z jednoczesnym biciem w dzwony, oburzeniem, zaciekawieniem i rozbudzeniem emocji fanów. Jednak, oprócz ostrej polemiki dotyczącej Zielonej granicy, dawno nie widziałem tak wielce poruszonego i rozpalonego internetu, jak wtedy, gdy w sieci pojawiły się pierwsze zdjęcia z nowego Znachora od Netflixa. To pokazuje skalę nostalgii i sentymentu, które łączą się z filmem Jerzego Hoffmana. To niezwykle ciekawy (zwłaszcza na poziomie popkulturowym) fenomen, który żyje bardzo intensywnie nie tylko w świadomości pokolenia poprzedniego ustroju, ale także, co zaskakuje, w świadomości moich rówieśników i młodszych użytkowników internetu. Memy z Jasonem Stathamem lub Piotrem Fronczewskim mówiącym: „Proszę Państwa, wysoki sądzie, to jest profesor Rafał Wilczur”, wciąż są gwarancją zasięgów w okolicach 1 listopada i okolic Wielkanocy. Te daty – podobnie jak Kevin sam w domu w Święta Bożego Narodzenia – stały się umownym dniem oglądania Znachora w polskich domach.
To pokazuje skalę wyzwania, przed jakim stanęli twórcy. Po adaptacji Pana Samochodzika i templariuszy, która na wielu poziomach jest po prostu złym filmem, miałem spore obawy wobec Znachora. Tym bardziej że podobnie jak w przypadku prozy Nienackiego ta wersja zapowiadana była na odległą od książki Dołęgi-Mostowicza i filmu Hoffmana. Dlatego ze spokojem (ale też obawą) mogę napisać, że Netflixowi naprawdę udało się nie popsuć tej historii. Ba! Mimo kilku istotnych fabularnych zmian trzyma się ona kupy, ma znany z oryginału klimat i emocjonalny kręgosłup. W detalach jest sporo różnic. Lepszych i gorszych. Zwłaszcza w finale jest kilka problemów fabularnych. Całość dostarcza jednak sporą dawkę wzruszenia i broni się na poziomie reinterpretacji samej historii. Czy udało się przebić wersję z lat 80.? Nie do końca. Nie ma się jednak czego wstydzić.
Film Michała Gazdy nie jest idealny – kilka zmian fabularnych nie wyszło mu na korzyść, a castingowo, mimo ogólnie dobrego poziomu, bywa różnie. Czy owe odejścia od pierwowzoru są gwałtem na poprzedniej wersji i książce? Mogę Was uspokoić, bo tak nie jest. Poszanowano klimat oryginału, a zmiany są raczej dowodem na to, że starano się na poziomie skryptu podejść twórczo i odkrywczo do dobrze znanej historii. Na czym one polegają? Tu i ówdzie zmieniono chronologię, niektóre wydarzenia mają inne źródło, podobnie jak i role poszczególnych postaci. Są też nowi bohaterowie, a niektórych brakuje. Nie da się ukryć, że trudno tu nie zestawiać netflixowego Znachora z filmem Hoffmana i zwłaszcza na tym poziomie ciężko jest niektórym bohaterom i bohaterkom dorównać mistrzom. Będę jednak bronił tej produkcji na jednym, najistotniejszym polu – próbuje dać tej historii nową jakość, nie jest to leniwa, odtwórcza kopia, zwłaszcza na poziomie reinterpretacji i rozpisania postaci. Może być to kontrowersyjne, jednak uważam, że wiele z nich zyskało w tej wersji. Inne straciły. Równowaga w naturze zachowana. Nie można też z pewnością odmówić twórcom odwagi, bo niektóre rozwiązania z marszu spotkają się z oburzeniem fanów, inne przypadną do gustu nawet tym najbardziej wybrednym purystom i wyznawcom klasyka. Najbardziej zaskakujące jest jednak to, że pomimo kilku zmian na poziomie poprowadzenia akcji w ogólnym rozrachunku udało się utrzymać tę historię w ryzach i powtórzyć emocje, które odczuwa się przy wersji Hoffmana. To wciąż jest niemal klasyczny melodramat, który w aspekcie odkrywania tajemnicy nie mógł nas już zaskoczyć, dlatego nacisk położono na inne elementy. Zmieniono zatem akcenty tonalne, chronologię zdarzeń. Kto inny jest tu odpowiedzialny moralnie za tragedię Wilczura. Dzięki temu najnowsza adaptacja prozy Tadeusza Dołęgi-Mostowicza oprócz tego, co już znamy, dostarcza zupełnie nowych emocji. Ma też w finale spore pokłady humoru, jednak nie wiem, czy pasują on do całości, bo ów finał jest właśnie najsłabszym elementem całości i wypada dosyć pretekstowo i kliszowo.
Największe pochwały należą się twórcom za to, w jaki sposób podeszli do postaci. Widać, że mieli na nie pomysł już na poziomie organicznym i samego skryptu. Szczególnie wielkie brawa należą się za nadanie charakteru i pazura postaci Marysi, która stała się pełnokrwistą dziewczyną z temperamentem, odwagą, a nie przywiązaną do cichego sklepu szarą myszką. Młoda Wilczurówna ma swój cel, honor, walczy o dobro mieszkańców i nie godzi się na zastany ład społeczny, gdzie dziedzice wykorzystują biedotę. I teraz moje największe osobiste kuriozum – mimo bardzo ciekawego kierunku, w jakim poszli twórcy, nie da się nie dostrzec, że momentami tej bohaterki jest zbyt dużo, a jej obecność niemal w każdej istotnej scenie jest nieco wymuszana. W moim odczuciu trudno też wcielającej się w nią Marii Kowalskiej przebić hipnotyzującą Annę Dymną, której blask, niewinność są jednym z najbardziej jaskrawych elementów poprzedniej ekranizacji. To jest po prostu zupełnie inna postać, jeżeli ją potraktować w ten sposób, to się broni naprawdę dobrze. Bardzo blado za to wypada Ignacy Liss jako młody hrabia Leszek Czyński. Ta postać otrzymuje względem oryginału najmniej zmian, a aktorowi trudno jest dostawać do niezwykle charyzmatycznej i dostojnej roli Tomasza Stockingera. To, co mi jeszcze doskwierało, to brak wizualnego rozmachu, o który aż się prosiło. Znachor na tym polu wydaje mi się produkcją klasycznie telewizyjną i bezpieczną. Nie ma tu brudu, nie czuć zapachu wsi, perfum arystokracji. Jest po prostu solidnie – żadne kadry nie urzekają jakimś operatorskim szaleństwem, nie zapierają tchu w piersiach. A jest na to przestrzeń, bo całość trwa niemal dwie i pół godziny. Podobnie jest z muzyką, która w filmie Hoffmana zapadała w ucho, przez lata stała się niemal legendarna. Tutaj nie potrafię sobie głównego wątku muzycznego przypomnieć dwa dni po seansie. Reszta? Wypada zaskakująco przyzwoicie.
Leszek Lichota jako Rafał Wilczur / Antoni Kosiba wypada naprawdę dobrze. Jego rola jednak jest tu ograniczona, bo często musi schodzić na drugi plan ze względu na młodą Marysię, która staje się momentami główną postacią i stałym elementem najważniejszej osi wydarzeń. Lichota ma wszystkie niezbędne w portretowaniu cierpiącego na amnezję lekarza-włóczęgę narzędzia – wewnętrzną melancholię, głębię i zagubienie. Tego wymagała rola Znachora. Bo jego talent i charyzma aktorska są tu niepodważalne. Bardzo ciekawie rozbudowano też origin samego profesora, jego troskę o biednych, postawę wobec praktyk znachorskich. To dodaje głębi. Największe brawa należą się postaciom drugiego i trzeciego planu. Najbardziej ujęły mnie trzy aktorskie popisy – Anny Szymańczyk jako Zośki, Mikołaja Grabowskiego jako starego Hrabiego Czyńskiego i Izabeli Kuny jako Hrabiny. Każda z nich posiada bardzo ważną rolę w tej historii, a zmiany w rozpisaniu dwójki oślizgłych arystokratów wyszły im tylko na dobre – to stereotypowe figury, które są niezwykle konsekwentnie pogłębione i mimo swojego zadęcia stały się w tej wersji bardziej ludzkie, niż to miało miejsce wcześniej. Bryluje tu zwłaszcza Iza Kuna, która tworzy wprost odwrotną rolę do tej z Teściów, a jednocześnie równie antypatyczną i paskudną. Szkoda, że nie dostała więcej ekranowego czasu. Zośka jest natomiast zupełnie nową postacią, która po prostu urzeka swoją szczerością, swojskością, charakterem i naturalnością. Co ciekawe, to ona staje się motorem napędowym wielu różnych działań Antoniego. Jakich? To już musicie sprawdzić sami. Z pewnością wiele osób będzie też oczekiwało odpowiedzi na to pytanie, czy powrót Artura Barcisia będzie miał jakiś większy wymiar niż fakt, że zagrał też w filmie Hoffmana. Niestety, twórcy nie pokusili się tu o jakieś zgrabne analogie, tak jak miało to miejsce w przypadku Franco Nero u Tarantino w Django. Szkoda. Była na to przestrzeń.
Znachor pozostaje, rzecz jasna, historią zadłużoną, niemogącą się uwolnić od ciężaru nostalgicznego powrotu i mierzenia się z oryginałem. Dlatego twórcy wybrali jedyną możliwą i słuszną ścieżkę podejścia do ponownego ukazania tej historii – postanowili stworzyć ją na nowo, po swojemu, jednocześnie szanując jej wymowę i zachowując emocjonalny charakter. Na tym polu wygrywają. Nikomu nie chciałoby się oglądać tego samego, tylko bez ukochanych aktorów. To byłby przepis na artystyczną porażkę. Dlatego tę historię eksploruje się z zaciekawieniem, szuka się różnic i ocenia bez wielkiego oburzenia, bo dokonano je odważnie, ale z poszanowaniem oryginału. Niestety, nie wszystkie rozwiązania są na plus, a sam finał na poziomie poprowadzenia wyszedł nieco pokracznie. Jednak w ogólnym rozrachunku Michał Gazda dał nam produkcję, która w jakimś stopniu spełnia oczekiwania i daje te emocje, których widzowie będą szukać. I to już jest spore, pozytywne zaskoczenie. Znachor Netflixa, mimo zmian, pozostaje wciąż historią, która wzrusza. Czy stanie się alternatywą dla klasyka? Trudno powiedzieć. Kto wie, może pojawi się nowa tradycja, gdzie podczas Święta Zmarłych będzie się oglądać… obydwie wersje?