PORA NA ZNACHORA, czyli nie samym Kevinem żyją święta
Ludzie odpowiedzialni za telewizyjną ramówkę chyba nie myślą o nas zbyt dobrze. Ich zdaniem – ponieważ co roku obchodzimy te same święta – najlepiej będzie uświetnić je tymi samymi filmami, żeby tradycji stało się zadość. Skoro nie przeszkadzają nam te same zwyczaje powtarzane w Wielkanoc, Święto Niepodległości i w Boże Narodzenie, to można wzbogacić te okazje rytualnym nabożeństwem do telewizora. Już od lat jest to tradycja w niejednym polskim domu, że resztki z wigilii lub ostatnie pisanki zajadamy, oglądając po raz setny Jak rozpętałem drugą wojnę światową czy Samych swoich. Z jednej strony można powiedzieć, że nie ma w tym nic złego. Jeśli coś jest dobre i ludzie to lubią, to przecież dobrego nigdy dość, prawda? Ale z drugiej strony… ile można? Dzięki dobrodziejstwom internetu (lub chorobliwego zbieracza w rodzinie) łatwo można prześledzić program telewizyjny o kilka lat wstecz i sprawdzić, na ile różnorodna jest świąteczna ramówka.
Najlepszym, bo ogólnodostępnym kanałem do takiego badania jest TVP1. Jeśli przejrzycie ofertę np. pięć lat wstecz, ale tylko na sześć dni w roku (trzy na okres bożonarodzeniowy i trzy na wielkanocny), to wnioski będą dwa:
– najczęściej powtarzane są Auta II, Drzewko życzeń i Pan Wołodyjowski,
– ze wszystkich wyemitowanych w wybranym czasie filmów większość miała premierę przynajmniej pięć lat wcześniej,
– nowości (czyli filmów maksymalnie sprzed roku) będą trzy.
Podobne wpisy
Choć moje małe badanie nie doprowadziło do przełomowych wniosków, mogę powtórzyć znane od dawna przekonanie, że naprawdę w telewizji publicznej nie ma nic nowego. Inna sprawa, że taka sytuacja chyba nie wszystkim przeszkadza, skoro z roku na rok TVP1 proponuje to samo w tym samym okresie w roku. Może to próba wprowadzenia nowej, świeckiej tradycji? Próba zdefiniowania świątecznego kina na nowo? Jeżeli wyjdziemy poza samą jedynkę i przejrzymy pozostałe kanały, to okaże się, że w tej kategorii mamy już przynajmniej dwóch faworytów: nierozerwalnie złączonego z Bożym Narodzeniem Kevina samego w domu i – tu małe zaskoczenie – patronującego wszystkim polskim świętom Znachora z 1981 roku.
W przypadku tego pierwszego filmu historia jest znana powszechnie. Kilka lat temu przez kraj przetoczyła się fala histerii, kiedy włodarze Polsatu orzekli, że tym razem Polacy spędzą święta bez Kevina – a przecież od dawna było dla niego miejsce przy wigilijnym stole. Widzowie nie żartowali, bo sprawa sięgnęła nawet Facebooka. Nagłówki głosiły „Polsat zabił święta – w tym roku Kevina nie będzie”. Na szczęście stacja w porę poszła po rozum do głowy i film nie tylko wyemitowano, lecz miał także rekordowe wyniki oglądalności. Podobno rosną z każdym rokiem.
Z kolei Znachor to typowo polski fenomen. Nie dość, że film kostiumowy, to w dodatku raczej poważny i wymagający wrażliwości od widza, co zazwyczaj zawęża grono widzów. A jednak losy lekarza z amnezją i złamanym, lecz bardzo dobrym sercem okazały się idealnie pasować do nastroju polskich świąt. Prosta historia wybitnego chirurga, który na skutek urazu traci pamięć i zaczyna leczyć ludzi jako znachor, potrafi chwycić za serce i dać do myślenia. Nie jest przy tym naiwną bajeczką i choć ma pozytywne zakończenie, nie ma w nim naiwności ani banału. Do tego literackie korzenie filmu, wątek miłosny w tle, realia polskiej wsi i malownicze landszafty – idealne zarówno do opłatka, jak i do pisanki. I żeby było jasne – uważam, że to bardzo udana produkcja, sam widziałem ją kilkakrotnie – ale czy naprawdę puszczanie jej we wszystkie święta to taki dobry pomysł? Pomijając domową krzątaninę, wizyty w galeriach handlowych i kościele, ludzie mają więcej czasu na zasłużony wypoczynek, choćby przed telewizorem. Pozostaje tylko pytanie: jeśli za każdym razem znajdą w nim Znachora, to czy im się zwyczajnie nie przeje?