Antyklasowa utopia. ZNACHOR WEDŁUG JERZEGO HOFFMANA
Historia profesora Wilczura tylko z pozoru jest spokojna, niekontrowersyjna i melodramatyczna. Słyszałem o niej jednak różne niezbyt pochlebne opinie – film na święta w stylu Kevina…, kino do obiadu, zapychacz tła dla samotnych ludzi 60+ itd. Niemałe zasługi w powierzchownym traktowaniu Znachora ma niestety telewizja. Wersja filmu w reżyserii Jerzego Hoffmana leci regularnie niezależnie od pory roku. Zmieniają się tylko kanały, gdzie jest wyświetlana. Stąd właśnie nie musiałem się nawet starać, żeby ów film znać świetnie, łącznie z dialogami na pamięć. Przykre to i niesprawiedliwe nie tylko dla reżysera, ale przed wszystkim dla autora książki Znachor. Dołęga-Mostowicz napisał przecież dzieło artystycznie wybitne w dziedzinie psychologii i mocno zaczepne społecznie. Co z tego zostawili filmowcy?
Kilkadziesiąt lat po filmie Michała Waszyńskiego Znachora postanowił zekranizować Jerzy Hoffman. Mogło się wydawać to całkiem niezłym pomysłem, bo widzowie ciągle mieli w pamięci znakomity Potop, czyli ten rodzaj filmu, który właściwie w polskim kinie od tego pamiętnego 1974 roku po raz drugi się nie wydarzył. Ze Znachorem jednak tak dobrze już nie było. Czytając książkę Dołęgi-Mostowicza, można odnieść wrażenie, że powieść nadaje się na historyczne kino z rozmachem. Pewnie nie tak wielkim, jak Trylogia Sienkiewicza, ale sugestywne ukazanie na ekranie wszystkich smaczków mieszczańskiego życia w Polsce lat 30. w kontraście do zacofanej wsi i powoli odchodzącego w niepamięć ziemiaństwa wymagałoby niemałych kosztów i uwzględniającego detale podejścia. Hoffman zdecydował się iść w minimum i gdyby nie znakomici aktorzy, muzyka i dość żwawo napisany scenariusz, film popadłby w zapomnienie, a na pewno wyprzedziłaby go sławą pierwsza wersja Znachora Waszyńskiego, mimo równie znaczących nieścisłości literackich.
Podobne wpisy
Stałoby się tak ze względu na widzowski sentyment do klimatu polskiego starego kina i rewelacyjną kreację Kazimierza Junoszy-Stępowskiego. Zakładam, że tak by było, pomijając całą tę przedwojenną aktorską pompę, gdyby oczywiście Hoffman całkowicie zawalił zadanie. Skoro jednak to właśnie jego wersja Znachora weszła do kanonu ramówki telewizyjnej i jest tak doskonale pamiętana przez widzów, najwidoczniej skonstruował film skutecznie w jego wszystkich niedoskonałościach.
Trzeba być więc wielkim reżyserem, a Hoffmanowi należy się miejsce w tym panteonie sław, chociażby w całym swoim reżyserskim życiu zrobił jedynie Potop. Strzałem w dziesiątkę okazało się powierzenie roli profesora Wilczura zwalistemu i nieco ociężałemu Jerzemu Bińczyckiemu. W jego przypadku wygląd drwala na szczęście nie szedł w parze z umiejętnościami aktorskimi – w polskim kinie niewielu było tak genialnych artystów. Żaden inny aktor w tym właśnie filmie Hoffmana nie skradł tak swoją postacią uwagi widzów, na szczęście dla całości produkcji, która jest raczej nieskomplikowaną i dość płytko zaprezentowaną historią, miejscami aż nazbyt specjalnie łzawą pod publiczkę. Do tego dwuznacznego artystycznie przedstawienia reżyser dołożył sugestywną muzykę Piotra Marczewskiego i całkiem niezłe technicznie zdjęcia Jerzego Gościka. O montażu i dźwięku nie ma sensu wspominać, jak to w polskim kinie standardowo bywa. Charakterologicznie postaci są wręcz czarno-białe moralnie. Widz nie musi zbytnio wysilać swojej wrażliwości emocjonalnej, żeby zidentyfikować, kto po której stronie barykady stoi, co w przypadku treści powieści Dołęgi-Mostowicza już takie oczywiste nie jest, zarówno w przypadku Dobranieckiego (Piotr Fronczewski), jak i hrabiego Czyńskiego (Tomasz Stockinger).