SERGIO LEONE. Oceniamy wszystkie filmy na dwa głosy
Sergio Leone był jednym z tych autorów X muzy, którzy nie tworzyli dużo, ale za to dobrze. Jednym z tych, na którego filmy kiedyś czekało się z wypiekami na twarzy, a po latach wciąż ogląda się z przyjemnym dreszczykiem na plecach. Był twórcą wielkim dosłownie i w przenośni. Jednym z tych, którzy budowali historię filmu. I niestety także jednym z tych, którzy odeszli przedwcześnie, nie zrealizowawszy wszystkich swoich marzeń.
Z okazji 30. rocznicy śmierci mistrza dwójka jego fanów bierze pod lupę cały dorobek reżysera – zarówno ten oficjalny, jak i zrealizowany przypadkiem, wespół z innymi osobami.
Katarzyna Kebernik: Ten tekst chciałaby dedykować starszemu bratu, który dawno temu w Polsce zmusił ją, by obejrzała z nim Dawno temu w Ameryce. Protestowała i marudziła, ponieważ była tylko głupią gówniarą gardzącą produkcjami dłuższymi niż półtorej godziny, ale seans rzucił na nią czar – a z upływem lat dostrzegała w filmie coraz więcej. Miłość do dzieł Leone to proces i związek na całe życie.
Jacek Lubiński: Zaliczający Leone do grona najważniejszych twórców kina, bez którego byłoby ono puste i niekompletne. Uwielbia zwłaszcza perfekcyjnie czystą, bezgranicznie inspirującą stronę audiowizualną jego filmów.
Uwaga! Na końcu zestawienia znajdziecie ankietę!
Ostatnie dni Pompei (1959)
Katarzyna Kebernik: Razem z Jackiem postanowiliśmy uwzględnić nie tylko „siedmiu wspaniałych”, czyli dzieła samodzielnie wyreżyserowane przez Leone, ale i cztery filmy, pod którymi co prawda podpisał się ktoś inny, jednak wkład Włocha w ich powstanie był znaczący. W przypadku Ostatnich dni Pompei sprawa wyglądała następująco: reżyser Mario Bonnard zachorował i jego asystent, Sergio Leone, dokończył za niego film. W ten sposób twórca Pewnego razu na Dzikim Zachodzie po raz pierwszy, w wieku 30 lat, zasiadł na krzesełku reżysera, co stanowiło ukoronowanie jego wieloletnich planów i marzeń. Wcześniej pełnił inne funkcje na planie filmowym – pomagiera, asystenta, scenarzysty. Kino towarzyszyło mu od najmłodszych lat: w końcu jego rodzicami byli reżyser Vincenzo Leone i aktorka Bice Waleran. Same Ostatnie dni Pompei to typowy sandał: spodoba się chyba tylko najgorliwszym fanom tego gatunku. Warto je jednak obejrzeć choćby po to, by zobaczyć, że nawet największy mistrz musi jakoś zacząć, a jego geniusz nie jest wyłącznie wynikiem talentu, ale również (a może przede wszystkim) ciężkiej pracy, doświadczenia i uporu.
⑤
Jacek Lubiński: Prawdziwa mieszanka jakościowa, która oficjalnie wyszła spod ręki Mario Bonnarda, ale w lwiej części nakręcona została przez jego asystenta, czyli właśnie Leone. Generalnie to mało ambitne peplum, gdzie kicz i uznani aktorzy idą ręka w rękę, a my oglądamy to wszystko jednym okiem. Co prawda sama sekwencja destrukcji tytułowego miasta potrafi zrobić wrażenie nawet dziś, ale całościowo to film poniżej przeciętnej, ginący pośród wielu innych reprezentantów gatunku sandałowego.
④
Kolos z Rodos (1961)
Katarzyna Kebernik: W Kolosie z Rodos, swoim pełnoprawnym debiucie, Leone kontynuował tematykę starożytną i pozostawał w ramach gatunku peplum. Tematyka historyczna i mitologiczna interesowała go zresztą także prywatnie. Kolos… to produkcyjniak powstały na zamówienie studia: jedno z wielu taśmowo produkowanych widowisk historycznych, które pół wieku temu były niezwykle modne i popularne, przyciągały do kin tłumy ludzi i choć kosztowały sporo, to przynosiły jeszcze większe zyski. A jednak wyczuwa się tutaj kiełkującą osobowość zdolnego twórcy. Uwagę zwraca pietyzm realizacyjny, starannie odtworzone budowle, wnętrza i stroje, zachwycające krajobrazy i estetyczne zdjęcia: dzięki temu wszystkiemu możemy przenieść się razem z głównym bohaterem do pogrążonego w politycznym chaosie, antycznego Rodos. Już na tym etapie swojej kariery Leone był perfekcjonistą i tytanem pracy nieuznającym bylejakości. Maksymalizm i rozmach staną się wkrótce jego znakami rozpoznawczymi.
⑤
Jacek Lubiński: Debiut reżyserski z prawdziwego zdarzenia. Jeszcze jedno widowisko sandałowe, na które wyraźnie nie szczędzono środków. Nawet niegłupi scenariusz, solidne aktorstwo i sprawna ręka Leone sprawiają, że mimo typowej dla gatunku realizacyjnej tandety i swoistego kiczu oraz blisko dwóch i pół godziny metrażu jest to całkiem niezły i sprawny film, który dobrze się ogląda. Co ciekawe, da się w nim zauważyć wyraźne podwaliny pod przyszłe projekty. I choć nie jest to ani wielkie, ani tym bardziej pozbawione wad kino – wyraźnie brakuje iskry bożej – to można jedynie żałować, że Leone później nie podejmował już podobnych przedsięwzięć.
➅
Za garść dolarów (1964)
Katarzyna Kebernik: Pierwszy ważny film Leone z miejsca odniósł sukces kasowy, choć krytycy nie od razu docenili jego kunszt, zarzucając obrazowi wulgarność, kicz i schlebianie tanim gustom (!). Czas stanął po stronie widowni: dziś film jest klasyką, nie tylko westernu. Premierze towarzyszyła aura skandalu: Za garść dolarów jest mocną zrzynką ze Straży przybocznej Kurosawy, za co Japończyk wytoczył proces Włochowi. Sąd przyznał rację twórcy Siedmiu samurajów. Cóż, jak głosi pewne mądre powiedzenie: zdolni twórcy się inspirują, a wybitni kradną. Młody Leone, szukając własnej drogi i wypracowując unikatowy styl, sięgał po najlepsze możliwe wzorce. Paradoksalnie, mieszając kino azjatyckie z amerykańskim, osadzając historię Kurosawy w stylistyce westernu, stworzył coś oryginalnego i prekursorskiego. Pierwsza część dolarowej trylogii może wydawać się nieopierzona w porównaniu z późniejszymi dziełami reżysera, ale to wciąż wciągająca historia z rewolucyjną, niezwykle jak na tamte czasy nowoczesną muzyką Morricone w tle. Kompozytor stał się nie tylko stałym współpracownikiem reżysera, ale też jego najbliższym przyjacielem – to doskonałe porozumienie twórców widać na ekranie. Pomyśleć, że ta słynna ścieżka dźwiękowa powstała… z oszczędności. Orkiestra symfoniczna była zbyt droga, Morricone musiał więc kombinować i eksperymentować z mniej oczywistymi instrumentami i efektami dźwiękowymi.
⑧
Jacek Lubiński: Pierwszy western i doskonała wprawka przed kolejnymi dokonaniami. Nie dziwi fakt, że film ten wpłynął na nieprzychylny odbiór poprzednich prób reżyserskich Leone i przyszło się go uważać za faktyczny debiut tego twórcy – tu jeszcze nie w pełni wykorzystującego swój pełny potencjał, ale już opowiadającego własnym, charakterystycznym językiem. Nie jest to dzieło tak dopracowane, jak późniejsze odsłony trylogii dolarowej, lecz samoistnie pozostaje bardzo dobrym kinem – w dodatku, zważywszy na swój mało oryginalny rodowód i pomimo upływu lat, niezwykle świeżym, do którego chętnie wracam.
⑧
Za kilka dolarów więcej (1965)
Katarzyna Kebernik: Pierwsza, ale nie ostatnia dziesiątka, jaką wystawię filmowi w tym artykule. Uprzedzam, że najwyższe noty rozdaję tutaj może nieco zbyt szczodrze, ale no cóż. Oceniam filmy Leone. Nie zamierzam się snobować i hipsterzyć, że nie robią na mnie wrażenia, jak robią. I na każdym miłośniku kina powinny. Do Za kilka dolarów więcej mam w ogóle ogromny sentyment, bo to był pierwszy western Leone, jaki obejrzałam. Nie jestem szczególną fanką tego gatunku, a tu – bum! Natychmiastowy zachwyt. Przede wszystkim – to film, w którym wykrystalizował się autorski styl Leone. Relatywizm moralny, perfekcyjna symbioza obrazu i dźwięku, długie zbliżenia, powolne tempo, brutalność. Do tego dochodzi świetny Clint Eastwood: castingowy strzał wart nie garści, ale milionów dolarów. Jego pozbawiony imienia rewolwerowiec to jedna z najbardziej intrygujących postaci filmowych wszech czasów. Zainspirował niepoliczalną rzeszę ekranowych bohaterów i antybohaterów, od Antona Chigurha po Kierowcę z Drive. W poprzedniej części dolarowej trylogii Bezimienny był charyzmatyczny i enigmatyczny, ale nie miał w sobie jeszcze takiej ilości moralnej ambiwalencji – wyraźnie opowiadał się po stronie dobra, nadstawiał karku dla uciśnionej kobiety. Wiedzieliśmy, że to jemu należy kibicować. W Za kilka dolarów więcej bohater Eastwooda jest już zimny, wyrachowany, o nieodgadnionych motywacjach: nie wiemy, czy mamy się nim fascynować, czy bardziej się go bać. Na Dzikim Zachodzie Leone nie jest bezpiecznie i komfortowo.
⑩
Jacek Lubiński: Pierwszy prawdziwie natchniony film Leone. Chociaż powstałe zaledwie rok wcześniej Za garść dolarów to produkt bardzo dobry, to jednak daleki od wybitności, o którą „sequel” już się ociera – przynajmniej momentami. Środkowa część trylogii pozbawiona jest już swoistej toporności poprzednika, sama historia wydaje się również bardziej wciągająca, lepiej przemyślana i posiada więcej głębi. Także technicznie stoi o klasę wyżej. Nie jest to może jeszcze TEN poziom, lecz nie umniejsza to jakości samego dzieła, które nic a nic się nie starzeje i po prostu znakomicie się ogląda od pierwszej do ostatniej sekundy. I bez którego nie byłoby wszak następnego filmu…
⑨
Dobry, zły i brzydki (1966)
Katarzyna Kebernik: Dla mnie – najlepszy film Sergio Leone, minimalnie wygrywający z Pewnego razu na Dzikim Zachodzie. O ile hasłem opisującym Once Upon a Time in The West jest w moim odczuciu „melancholia”, tak The Good, The Bad and The Ugly najlepiej określa słowo „przygoda”. Idealny mariaż świetnej zabawy i satysfakcjonującego kina gatunkowego z artyzmem, sztuką, perfekcją audiowizualnego arcydzieła, potęgą filmowego ujęcia. Najbardziej w dolarowej trylogii podobają mi się komiksowość, zgrywa, przymrużenie oka. Włoch wyczuwał postmodernistyczne trendy w kinie, nim zaczęto głośno o nich mówić. Wszystko – od dynamicznej, animowanej czołówki, przez przerysowanych w swej twardości bohaterów, po nieupiększoną przemoc – jest maksymalnie filmowe, umowne i popkulturowe. To świat stworzony przez reżysera po to, by nas zachwycać, wciągać, pobudzać wyobraźnię. Dobry, zły i brzydki to także ulubiony film Tarantino i widać bardzo wyraźnie, jak wiele zawdzięcza mu twórca Pulp Fiction: reżyser nie kłamie, kiedy z pasją opowiada w wywiadach, jak to uczył się od Leone budowania napięcia i kręcenia efektownych, spektakularnych scen. Obu twórców łączy coś jeszcze – zmysł muzyczny. Ennio Morricone jest praktycznie współautorem Dobrego, złego i brzydkiego. Dziś mówiąc „western”, słyszymy w głowie motyw przewodni z tego filmu. Osoba niewrażliwa na muzykę nigdy w pełni nie pojmie geniuszu tak tego, jak i pozostałych arcydzieł Leone. Nie zapominajmy też o wkładzie Tonino Dellego Collego – wybitnym operatorze, który przy okazji tego filmu pracował z reżyserem po raz pierwszy.
⑩
Jacek Lubiński: Przede wszystkim popis tytułowego tria w osobach Eastwooda, Van Cleefa i Wallacha, którzy już sami w sobie stanowią pewnego rodzaju samograj. To wspaniały pojedynek charakterów, doskonale zainscenizowany przez Leone, który wraz ze swoimi bohaterami zaprasza nas na zaskakującą odyseję po Dzikim Zachodzie (w końcu kto z zasiadających do dziewiczego seansu spodziewał się takiego bogactwa świata przedstawionego?). Prawdziwą wyprawę w nieznane, która z jednej strony zdaje się nie mieć końca, a z drugiej mija tak błyskawicznie i sprawnie, że trudno się nie zachwycić reżyserską wirtuozerią. Do tego momentu było to najwybitniejszy film Leone. Gdyby po nim zechciał udać się na emeryturę, z pewnością zagwarantowałby mu nieśmiertelność. Nadal zresztą słusznie zalicza się do jego najlepszych (arcy)dzieł, nie bez kozery hipnotyzując kolejne pokolenia widzów.
⑩