search
REKLAMA
Zestawienie

SERGIO LEONE. Oceniamy wszystkie filmy na dwa głosy

REDAKCJA

30 kwietnia 2019

REKLAMA

Pewnego razu na Dzikim Zachodzie (1968)

Katarzyna Kebernik: Ciemne, męskie sylwetki w długich płaszczach pojawiają się w drzwiach pośród absolutnej ciszy, a po moim karku przebiega dreszcz strachu… Kocham intro tej najwspanialszej westernowej opery w historii kinematografii. Jest jak chrzest i test: ostentacyjna nuda i dłużyzny wymęczą słabych, ale prawdziwych rewolwerowców zahipnotyzują i zaczarują. Ci pierwsi niech powrócą za kilka lat: być może czas utwardzi ich na tyle, by ponownie stanęli do pojedynku. Tych drugich Leone będzie trzymał jak urzeczonych na muszce aż do końcowych napisów, nie serwując w ciągu dwóch godzin i czterdziestu pięciu minut ani jednej zbędnej lub źle nakręconej sekundy. Dziki Zachód jest dla reżysera jedynie fasadą, punktem wyjściowym do tworzenia mitu. Ten film jest jak esencja mężczyzny, zaklina w obrazie wszystko to, co archetypicznie i kulturowo łączymy z męskością. To kino introwertyczne, wyciszone, owiane tajemnicą i nieodsłaniające wszystkich kart, a przy tym szorstkie i bezpośrednie, używające słów tylko tam, gdzie to konieczne: zawsze z zabójczą precyzją. To opowieść o honorze, zemście, rywalizacji i ratowaniu księżniczki; o sile, wolności, dumie, życiu według własnych zasad. To bohater w typie samotnego wilka, emanujący pewnością, chodzący swoimi drogami, zależny od nikogo i niczego. Jako kobieta czuję się tą męskością uwodzona; wyobrażam sobie jednak, że na mężczyzn filmy Leone oddziałują jeszcze inaczej, przemawiając wprost do ich wewnętrznej natury, jej najgłębszych tęsknot i pragnień.

Jacek Lubiński: Czy można jeszcze napisać o tym filmie coś nowego? To perfekcyjne zespolenie obrazu, dźwięku i muzyki; znakomita, wielowarstwowa historia z galerią niezwykle barwnych, pełnokrwistych postaci, które odbijają się od siebie w wielowątkowej, skomplikowanej i potrafiącej zaskoczyć fabule, która wydaje się wręcz zbyt ambitna jak na western. I te pamiętne zbliżenia na oczy głównych bohaterów… To definitywne spojrzenie na spalony słońcem, zbudowany z drobnych elementów różnych kultur Dziki Zachód, zobrazowany wspaniałymi panoramami i niesamowitymi ujęciami, jakby żywcem wyjętymi z pionierskich czasów. Ale nie tylko. To w końcu też prawdziwa esencja kina, w pełni pokazująca jego siłę.

Garść dynamitu (1971)

Katarzyna Kebernik: Wyjątkowy film w dorobku Leone. Kolejny perfekcyjnie zrealizowany western, ale tym razem zamiast twardego Złego czy charyzmatycznego Dobrego w centrum stoi niepozorny Brzydki. W miejsce nihilizmu i ambiwalencji reżyser serwuje ciepło, a także humor, który oczywiście jest obecny nawet w „poważnych” arcydziełach Leone, ale nigdzie w tak dużej dawce, jak tutaj. Nigdzie też Włoch nie opowiedział historii z perspektywy szarego, nieatrakcyjnego człowieka, ubogiego everymana i faceta z ludu – tutaj interesują go those who dig. Akcja filmu oscyluje wokół meksykańskiego powstania Zapaty; bohater Jamesa Coburna (pamiętny szeryf Pat Garrett) walczył też w przeszłości o wolność Irlandii. I choć jego partner, Meksykanin grany przez Roda Steigera, pozornie służy głównie za akcent komediowy, to tak naprawdę jego prosty system wartości oraz niechęć do rewolucji – „wywoływanych przez uczonych ludzi, którzy naczytali się bzdur w swoich książkach, a prości ludzie dają się im wykorzystywać” – sportretowane zostały z szacunkiem. Problemy Meksykanów są realne, ujęcia wojny i walki – wbijające się w pamięć i poruszające. W doskonałej, początkowej scenie w wagonie ukazana została cała ohyda białych „panów”, postrzegających Latynosów jako podludzi i zwierzęta. W drugiej części obrazu lekkość i przygoda płynnie nabierają ciężaru, a całość staje się prawdziwie przejmująca. Nie mogę tylko odżałować, że z dwóch angielskich tytułów filmu nie przyjął się w Polsce ten fajniejszy: Duck, You Sucker!

Jacek Lubiński: Trochę zapomniane osiągnięcie w dorobku westernowym, stojące niesłusznie w cieniu innych dokonań Leone na tym polu. Nie wiem czemu, bo historia to przednia, zaskakująco dojrzała i ambitna, gdyż wychodząca nieco dalej poza motywy napędzające filmy z Clintem Eastwoodem. Owszem, ciutkę brakuje mu do Pewnego razu…, z którego rozwiązań także poniekąd korzysta. Ale to i tak kino wielkie pod niemal każdym względem – aktorstwa, realizacji, fabuły, emocji. W swoim ostatnim pełnoprawnym westernie Leone pokazuje, że nie tylko gatunek ten ma w małym palcu, lecz także kino, które rozumie jak mało który twórca. Świetna rzecz!

Nazywam się Nobody (1973)

Katarzyna Kebernik: Po Garści dynamitu Sergio Leone przez trzynaście lat nie nakręcił żadnego autorskiego filmu. Zbierał środki i siły do swojego wielkiego, wymarzonego projektu: Dawno temu w Ameryce. Reżyser nigdy nie uznawał półśrodków i potrafił poświęcić się całkowicie, byle osiągnąć wymarzony efekt. Nie oznacza to jednak, że siedział przez te wszystkie lata bezczynnie. Był m.in. pomysłodawcą i współproducentem Nazywam się Nobody oraz faktycznym reżyserem części materiału nakręconego do tego filmu. Ten obraz Tonino Valeriiego jest całkiem udaną komedią, parodiującą spaghetti westerny. W rolach głównych zobaczymy Henry’ego Fondę i Terence’a Hilla – obaj wcielają się w istne antytezy chłodnych, okrutnych mężczyzn zaludniających westerny Leone. Największym problemem tej ciepłej, urokliwej opowieści jet jej nierówność: od razu widać, które sceny nakręcił Leone, a które Valerii – z niekorzyścią dla tego drugiego. Film chwilami nuży, chwilami bywa głupawy, ale ogólnie zapewnił mi dobrą zabawę. Nie czuję jednak większej potrzeby, by do niego wracać.

 

Jacek Lubiński: Film, który Leone chciał nakręcić jako definitywną zgrywę ze spaghetti westernu, ostatecznie zawdzięcza mu tylko scenariusz oraz zaledwie kilka wyreżyserowanych przez niego scen – ważnych jednak dla fabuły. Niemniej duch reżysera, dostrzegalny w stylu, wyraźnie unosi się nad tym generalnie lekkim i komediowym, ale posiadającym kilka mocarnych momentów dziełem, które nie może stawać w szranki z najlepszymi dokonaniami twórcy, ale też i daleko mu do tych najgorszych. Plusy dominują tu nad minusami, a całość stanowi faktycznie najlepszy świadomy pastisz gatunku.

Geniusz, dwóch kumpli, kurczak
(Un genio, due compari, un pollo; 1975)

Katarzyna Kebernik: Kontynuacja My Name is Nobody, nakręcona po sukcesie kasowym tego filmu. Tym razem z Damiano Damianim w roli reżysera, choć w dalszym ciągu pod nadzorem Leone. Sequelowi brakuje nieco świeżości i pazura pierwowzoru, ale to w dalszym ciągu udany pastisz na spaghetti westerny. Powinien spodobać się tym, którzy polubili się z jedynką, oraz fanom westernów, którzy wyłapią wszystkie prztyczki i nawiązania. Na uwagę po raz kolejny zasługuje score Morricone, mogący posłużyć za doskonały przykład humoru w muzyce. Nazywam się Nobody oraz Geniusz, dwóch kumpli, kurczak układają się w uszczypliwy, ale pełen miłości list pożegnalny do filmowego Dzikiego Zachodu. Oto Sergio Leone zakończył swoją przygodę z westernem, wyśmiewając się z niego. Ostrzem satyry przebił niemal cały swój dotychczasowy dorobek. Taki dystans może zaskakiwać u mężczyzny, który tak poważnie traktował swoją pracę, stresował się odbiorem swoich dzieł i każdym kontaktem z prasą; który uchodził za niezwykle cichego i skromnego człowieka – choć potrafił walnąć pięścią w stół, gdy coś mu się nie spodobało.

 

Jacek Lubiński: Nieoficjalny sequel wcześniejszego filmu, którego Leone został nieuwzględnionym w napisach producentem i współreżyserem. Tym samym jest to jego ostatnie dzieło w westernowym gatunku. Czy dobre? Na pewno zabawne i pozbawione nudy, a miejscami także potrafiące pozytywnie zaskoczyć. Nie ma się jednak co oszukiwać, bo całość stoi o poziom niżej od poprzednika, z którym zresztą wiąże je praktycznie tylko główny bohater. Nie jest to złe kino, ale nie dziwi fakt, iż Leone nigdy na nim specjalnie nie zależało.

 

Dawno temu w Ameryce (1984)

Katarzyna Kebernik: Ktoś kiedyś powiedział o filmach Leone – nie pamiętam kto, może któryś z komentujących mi podpowie? – bardzo trafną rzecz. Nazwał je długimi passusami ciszy i melancholii rozrywanymi przez nagłe, niespodziewane erupcje gwałtownych emocji i przemocy. Czy coś w tym stylu, piszę z pamięci. Zdanie to jak ulał pasuje do monumentu, jakim jest ostatni film Leone. U mnie na trzecim miejscu prywatnej listy najlepszych filmów Włocha: przegrywa o setne sekundy z Dobrym, złym i brzydkim oraz Pewnego razu na Dzikim Zachodzie – romantyczna fantazja tych westernów czaruje mnie ciut bardziej. Może kiedy zacznę się starzeć i, tak jak Klucha, spoglądać na swoją przeszłość, to i Dawno temu w Ameryce wskoczy na pierwsze miejsce? To w końcu ubrana w konwencję kina gangsterskiego opowieść o przemijaniu i nostalgii, o zmarnowanym życiu i nieodwracalności czasu, o niewykorzystanych szansach i niespełnionych miłościach. To dojrzałe dzieło dojrzałego mężczyzny, rozliczającego się ze swoim życiem i twórczością. Najsubtelniejszy, najbardziej intymny, skupiony na relacjach i pogłębiony psychologicznie film Włocha. Swoisty trójkąt – Klucha, Deborah i Max – interpretowano na tysiąc sposobów, choćby jako walkę id, ego i superego. Każde ujęcie gęste jest od symboliki.

Jacek Lubiński: Ostatni film jest tym naprawdę godnym mistrza, którym Leone bez dwóch zdań był. Podobnie jak wcześniejszy westernowy fresk, z którym Dawno temu… tworzy nietypowy dyptyk, jest to fascynujące formalnie dzieło i zarazem wciągająca, wielopoziomowa, misternie ułożona historia. Jedno idealnie uzupełnia tu drugie, a wspólnie składają się na film szczególny i wyjątkowy – jakże podobny stylistycznie do pozostałych produkcji Leone, od których jednocześnie tak mocno się różni. To jedna z tych pozycji, które są wielkie nie tylko z nazwy i które dostały się do kanonu nie bez przyczyny. Epicki, prawdziwe unikatowy i ponadczasowy to tytuł – i to dosłownie, bo wciąż powraca w swoich kolejnych, nowo odkrytych, rozszerzonych wersjach, zachwycając zawsze, niezależnie od tego, którą się wybierze.

Leone miał wiele planów, które zamierzał zrealizować po Dawno temu w Ameryce. Marzył mu się remake Przeminęło z wiatrem (sama myśl o potencjalnym efekcie końcowym przyspiesza tętno). Rozpoczął intensywne przygotowania do Leningradu, epickiego historycznego fresku. Nie ukończył go – zmarł na serce w wieku 60 lat.

A wasz ulubiony film reżysera to…? Głosujcie!

REDAKCJA

REDAKCJA

film.org.pl - strona dla pasjonatów kina tworzona z miłości do filmu. Recenzje, artykuły, zestawienia, rankingi, felietony, biografie, newsy. Kino klasy Z, lata osiemdziesiąte, VHS, efekty specjalne, klasyki i seriale.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA