Najbardziej IRYTUJĄCE FILMY, czyli martwy Han Solo kontra zębate kondomy
Żeby nie było wątpliwości, śmierć Hana Solo wciąż mnie porusza bardziej niż gumki masowo odgryzające mężczyznom penisy w imię ultrakatolickich ideałów. Co do założeń tekstu – naczelną zasadą, którą przyjąłem, jest to, żeby tytuły w tym zestawieniu były inne niż te wymienione w moim tekście Złe filmy, które kochamy. Zresztą kilka z tamtych wcale nie wywołuje we mnie niekontrolowanego ataku nerwicy i niesmaku, podobnie jak część z niżej wymienionych. Jeśli chodzi o te złe, bynajmniej nie chodzi wyłącznie o realizacyjną stronę techniczną. Jej słabość niekiedy jeszcze da się przeżyć. Natomiast słaby czy też banalny scenariusz znacznie trudniej znieść. Jeśli zaś chodzi o filmy irytujące, którym jednak nie można wytknąć ani złego scenariusza, ani wad technicznych, to zawierają one w sobie zawsze jakiś element dotykający pewnej sfery tabu u widza bądź nawet ją niszczący. Rozgrzebywanie jej, zadawanie niewygodnych pytań albo pokazywanie związanych z nią obrazów, których nie chce się oglądać, budzi lęk, a on z kolei obronny gniew, a więc i irytację. Na kogo? Tylko pozornie na twórców kontrowersyjnych produkcji.
Ace Ventura (1994), reż. Tom Shadyac
Jeśli założeniem filmu miało być to, że jest on głupi, cel został osiągnięty z nawiązką. Nie udałoby się to bez nieocenionego talentu Jima Carreya. Spora część widowni, zwłaszcza młodszej, wtedy, w latach 90., zachwyciła się jego stylem gry, który był nie tyle śmieszny w sensie komediowym, co cyrkowy i przerysowany jak na kabaretowym występie dla podpitej, knajpianej gawiedzi. Tylko że siedząc w ciemnym kinie albo przed telewizorem, nie czuje się atmosfery zadymionego klubu. Śmiech Carreya przypomina denerwujący rechot Amadeusza w wydaniu Toma Hulce’a, a jego żarty zamieniają się z czasem w nieznośny, bezsensowny i mało śmieszny słowotok. Może Ace Ventura śmieszył kiedyś, w erze VHS, gdy klientela wypożyczalni jeszcze brała bezkrytycznie za wzór filmowej doskonałości wszystko, co pochodziło zza oceanu. Pamiętam, że Ace Ventura w mojej osiedlowej wideotece była tzw. SUPERNOWOŚCIĄ i żeby ją dostać na te magiczne dwa dni, należało się zapisać do kolejki. Dzisiaj Jim Carrey z tym swoim klaunowskim sposobem gry irytuje, bo w dużej części jego filmowych żartów zupełnie nie widać sensownej łączności z treścią filmów, w których się wygłupia.
Weekend (2011), reż. Cezary Pazura
Gdy mniej znany reżyser zazdrości Patrykowi Vedze fekalnego talentu do rozbawiania widzów, powstaje coś takiego jak Weekend. Gdy dodatkowo ów mało znany reżyser chce zdobyć popularność dzięki przekonaniu, że większość widzów to idioci, również powstaje coś takiego jak Weekend. Mowa o aktorze obytym i znanym, Cezarym Pazurze. Aż więc dziw bierze, że nie miał on świadomości, co kręci i jak niskim poziomem intelektualnym może się szczycić. To taka fascynacja Matrixem zmieszanym z metodami stosowanymi przez Guya Ritchiego, chociaż i on nieco odpływa w swojej twórczości w stronę kiczu (jak w najnowszej odsłonie przygód króla Artura). W polskim wydaniu jednak te wszystkie inspiracje zamieniły się w amatorski film ze scenariuszem pisanym przez gości posługujących się językiem spod budki z piwem. Liczba żartów „z dupy wziętych”, pierdów, szydzenia z „pedalstwa”, seksizmu i generalnie komunałów z ulicy zupełnie nie jest uzasadniona biegiem fabuły, wręcz ją rozrywa, bo w żaden sposób nie współistnieje z zawartą w filmie intrygą. Debiut reżyserski Pazury jest irytującym kabaretem z udającymi dobre efektami specjalnymi i efekciarskimi zabiegami montażowymi, które nie nadają produkcji ani rytmu, ani „zachodniej” jakości. Wystarczy porównać stronę wizualną Matrixa z 1999 roku i Weekendu z 2011 roku. Tyle lat minęło, a nasze rodzime kino akcji wciąż siedzi w piaskownicy i nawet nie wie, kiedy rzucić z klasą mięsem w krnąbrnego przechodnia.
Zmierzch (2008), reż. Catherine Hardwicke
W dzisiejszych dwulicowych czasach, kiedy powierzchowną, zakłamaną grzeczność przedkłada się nad zgodne z faktami opisywanie rzeczywistości, pewnie lepiej nie pisać, że istnieje coś takiego jak kobieca reżyseria. Jeszcze przyczepi się jakaś zajadła feministka, ale w istocie przecież cała ta saga jest wytworem wyjątkowo antykobiecym i antyfeministycznym, ponieważ utrzymuje radykalny i nieprzenikalny podział na świat męski, rządzący, i ten kobiecy, niezdecydowany, efemeryczny, podporządkowany i zniewolony emocjami odczuwanymi do facetów (albo wampirów). W Zmierzchu ewidentnie wyłazi z każdej sceny niezdecydowana i delikatna ręka reżyserki, montażystki, scenarzystki i producentki. Sfeminizowanie ekipy sprowadziło film do odwzorowania na ekranie społecznej kalkomanii w klasycznym, południowoamerykańskim ujęciu - kobieta od zarania nie istnieje bez mężczyzny, bo wychowywana jest w do cna zmaskulinizowanym świecie. Film oscyluje gdzieś wokół horroru, ale nim nie jest. Romansem także nie można go nazwać. To raczej banalna i wizualnie efektowna produkcja skierowana do amerykańskich nastolatek, którym brak zdolności do stąpania twardo po ziemi. Takie podejście z jednej strony irytuje, z drugiej wydaje się dobrze stargetowane marketingowo. Co do aktorstwa i bohaterów, gdyby nie Robert Pattinson w roli skonfliktowanego wewnętrznie wampira Edwarda, całość opowieści utonęłaby gdzieś w odmętach romantycznego kiczu z jego ikoną w postaci Kristen Stewart – wiecznie skwaszonej, zaspanej, nudnej, depresyjnej, zmęczonej, rozanielonej z miłości, wampirycznej dziewicy.