Zakończenia, które ZRUJNOWAŁY filmy SCIENCE FICTION
A dokładnie zrujnowały ich przynależność gatunkową, czyli naukową fantastyczność m.in. wprowadzając nagle elementy z innych gatunków zupełnie zmieniające klimat oraz bazując nie na autorskich pomysłach, lecz sentymencie do pomysłów stworzonych kiedyś przez innych. Generalnie w filmach często jest problem z zakończeniami. Wiele wcześniej rozwijanych wątków trzeba spiąć, wyjaśnić, dać im sensowne podsumowanie, a to dużo trudniejsze niż ich wstępne przedstawienie. To trochę jak rozwiązywanie równania. Często umiemy zacząć, ale już określenie niewiadomej jest dla nas najtrudniejsze. W filmach ogólnie najtrudniejsze zdają się konkluzje. W filmach science fiction dodatkowo konkluzje powinny być osadzone w twardych ramach fantastyki naukowej, co pogarsza klarowność i intelektualną wartość zakończeń. Dlatego często zdarza się tak, że świetne filmy marnują cały swój potencjał na wysilone i mało twórcze finały historii, ale zdarza się również, że widzowie trochę na wyrost protestują, co zaraz pokażę na znanych przykładach.
Ostatni dzień, „A.I. Sztuczna inteligencja”, 2001, reż. Steven Spielberg
Na wstępie zaznaczam, że nie ma nic złego w zakończeniu tego filmu. Nic złego treściowo oraz nic złego stylistycznie. Występuje jednak istotne zaburzenie gatunkowe, które osłabia wartość Sztucznej inteligencji jako produkcji fantastyczno-naukowej. To w kwestii formalnej, ale w przypadku zakończenia tego filmu Spielberga moja interpretacja tzw. RUJNUJĄCEGO zakończenia jest inna – ono RUJNUJE nie film jako taki, ale emocje widza w sensie rozrywania, wzruszania, grania na podstawowych uczuciach, i tak wolałbym odczytywać ten mrożący pomysł reżysera Parku Jurajskiego, który często przypisuje się Kubrickowi, ale to jednak Spielberg je wymyślił. Jak pamiętamy, David zostaje uwięziony w opuszczonym wesołym miasteczku Coney Island z niebieskim posągiem przed sobą. Naiwnie wierząc, że posąg jest wróżką z Pinokia, David błaga go, aby uczynił go prawdziwym chłopcem, powtarzając tę prośbę wręcz maniakalnie, aż cała energia w jego ciele się wyczerpuje. Mija 2000 lat. Ludzka cywilizacja się kończy, a na Ziemię przybywają obcy, żeby wydobyć to, co po nas zostało głęboko w wiecznej zmarzlinie. Włączają Davida i modyfikują genetycznie klona jego ludzkiej matki. Dają im dzień na pożegnanie… To rozstawanie się jest szokujące. Nie ma nic wspólnego z science fiction, ale czy musi? Rujnuje psychikę widza, udowadniając, że kino fantastyczno-naukowe również potrafi być dramatem psychologicznym.
Podróże w czasie i przestrzeni, „Superman”, 1978, reż. Richard Donner
No dobrze, to jakieś 10 minut przed końcem, ale dalej to już standardowe rozliczenie się z Luthorem. Są granice absurdu, a śmierć nieraz wygląda lepiej, nawet ukochanej głównego bohatera, niż przywracanie jej do życia na siłę. Historia Supermana jest wystarczająco nieprawdopodobna – chociażby jego „nierozpoznawalność” w redakcji Daily Planet – ale to, co wyprawia z Ziemią, przekracza sens funkcjonowania produkcji w ramach gatunku science fiction i go rujnuje, sprawiając, że Superman to postać fantasy. Przypomnę więc tylko, że pod koniec 1. części Superman ratuje świat przed wojną nuklearną, ale nie udaje mu się dotrzeć do Lois Lane na czas, aby uratować ją przed trzęsieniem ziemi w Kalifornii. Superman w całkowitej desperacji wylatuje w powietrze i wiruje wokół Ziemi z tak wielką prędkością, że powoduje zmianę kierunku obrotu naszej planety. Pomysł to idiotyczny jak na science fiction. Bo pomyślmy, rozpoczynając niemal w kilka sekund obrót Ziemi w kierunku przeciwnym do jej dotychczasowego, spowodowałby absurdalny poziom szkód na powierzchni. Planeta poruszałaby się z ogromną prędkością w kierunku przeciwnym do kierunku wciąż pędzącego wiatru i pływów wody. Rezultatem byłby całkowity chaos i wystrzelenie w atmosferę wszystkiego, co ostatnio znajdowało się na powierzchni, w tym nas wszystkich i… zwłok Lois. Generalnie więc jest to makabryczny pomysł, którego nikt nie przemyślał.
Nowy świat, „Cloverfield Lane 10”, 2016, reż. Dan Trachtenberg
Może w tym przypadku nie jest to zakończenie „RUJNUJĄCE”, lecz rozczarowujące. Pamiętajmy, że Cloverfield Lane 10 jest i miał być częścią uniwersum, a więc nie mógł się skończyć inaczej niż Cloverfield z 2008 roku. Problem w tym jednak, że fabuła oparła się raczej na wmawianiu widzowi, że chodzi o psychopatycznego mordercę lub co najmniej zboczeńca, który czerpie przyjemność z porywania ludzi, a nie megakosmiczną zagładą spowodowaną przez obcych. Przypomnę więc, że kiedy młoda kobieta ulega wypadkowi samochodowemu i budzi się uwięziona w podziemnym bunkrze z dwoma mężczyznami, którzy mówią jej, że świat na zewnątrz się skończył z powodu tajemniczego ataku chemicznego, biologicznego albo obcej cywilizacji. Co zrozumiałe, uwięziona kobieta im nie wierzy, lecz już niekoniecznie widzowie. Film przecież bazuje na analizowaniu zachowania Howarda (John Goodman). Tworzy się więc kameralny horror, daleki od science fiction. Aż tu na końcu okazuje się, że Howard miał rację. Nagle pojawiają się kosmici i cały klimat szlag trafia.
Nazwisko, „Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie”, 2019, reż. J.J. Abrams
Z tym filmem jest w ogóle dziwna sytuacja, bo jak kiedyś zresztą pisałem, zakończenie jest nam dane na samym początku. Wszystko zostaje odkryte w pierwszych 15 minutach produkcji, a potem już tylko czekamy na odbębnienie standardowych części scenariusza, łącznie z poświęceniem Bena i wyjaśnieniem jego relacji z Rey, rzecz jasna romantycznej. Koniec więc znamy, bo zrujnował nam on całość filmu na początku. Ale jest jeszcze coś. Jak wiemy, dziedzictwo Rey polega na byciu wnuczką Palpatine’a. Nie wnosi to zupełnie nic nowego do fabuły i skutkuje dziwną sceną końcową, w której Rey przedstawia się jako Rey Skywalker, zamiast stać się Rey Palpatine i dążyć do oczyszczenia swojego rodu. Przede wszystkim nazywanie siebie Skywalker nie ma większego sensu, biorąc pod uwagę jej trudną relację z Lukiem. Bycie Rey Palpatine może było niezłym twistem, ale fabularnie było niezbyt uzasadnionym logicznie posunięciem, mającym na celu wyłącznie połączenie serii. Rey okazała się więc na końcu banitką z niewielkimi szansami na kontynuację historii.
Najbardziej przewidywalnie, jak tylko można, „Life”, 2017, reż. Daniel Espinosa
Trudno było wytrzymać ten film od początku do końca i się nie bać oraz nie czekać na zakończenie. Powinno ono dorównać zawiązaniu akcji i jej rozwinięciu. Stworzyć dla widzów taki twist, żeby oniemieli, skoro całość fabuły rozwijała się z zachowaniem takiego suspensu, ale też jednocześnie dość przewidywalnie. Tę przewidywalność należało przerwać. Niestety koniec obrócił w ruinę cały zbudowany wcześniej klimat. Śmiercionośny obcy zabił załogę i udał się w podróż na Ziemię.
Bakterie, „Wojna światów”, 2005, reż. Steven Spielberg
Piszę to prześmiewczo – nie jako zarzut, ale raczej krytyczne stwierdzenie. Z tego, co pamiętam z powieści H.G. Wellsa, która notabene znajduje się na najwyższej półce mojego regału z książkami, tuż pod sufitem, film Spielberga jest jej dość wierny, jeśli chodzi o przyczynę śmierci Marsjan. Ze zdziwieniem jednak przeczytałem w sieci, że właśnie to, że jest pod tym względem wierny, wcale nie jest zaletą. Krytykowana jest przede wszystkim treść narracji Morgana Freemana, w której informuje on widzów, że kosmici umarli z powodu kontaktu z ziemskimi bakteriami i wirusami. Mało tego, ta informacja jest określana jako wręcz głupia. Nic z tego nie rozumiem, bo zwykle tak jest, że krytykowana jest właśnie niezgodność adaptacji, a nie zgodność. Przypomnę więc, jak to mniej więcej jest w oryginale Wellsa. Po wielu przeżyciach i męczącej ucieczce bezimienny główny bohater udaje się do Londynu, który jest kolejnym celem obcych. Jest na granicy samobójstwa i faktycznie planuje to zrobić. Szczęśliwie natrafia na maszynę kosmitów z nieżyjącymi Marsjanami. Wieść się roznosi, a protagonista w końcu wraca do swojego wiejskiego domu, gdzie spotyka się z bratem i żoną. Podobnie Tom Cruise wraca do domu byłej żony z ocalałą córką Rachel, gdzie czeka na niego syn Robbie. Całkiem dobre zakończenie, a przyczyna śmierci kosmitów, może i prozaiczna jak na film, ale zgodna z intencją pisarza, więc w tym przypadku nie można uznać jej za przyczynę „rujnującą” całość produkcji, chociaż niektórzy tak sądzą. Zapewne spodziewali się, że Spielberg wymyśli coś autorskiego, zaskakującego. Tylko co? Obcy pomarli z powodu pasożyta z innej planety, który zakaził również później ludzi, a eksterminując homo sapiens, próbowali desperacko znaleźć lekarstwo dla siebie?
Duch Egona Spenglera, „Pogromcy duchów: Dziedzictwo”, 2021, reż. Jason Reitman
Wszystko, na co stać twórców tak kultowego filmu po tylu latach, to odcinanie kuponów. Jest to szalenie rozczarowujące. Pamiętajmy, że nostalgia to miecz obosieczny. Sentyment jest wartościowy, lecz liczy się jego umotywowanie. A więc honorowanie tego, co było wcześniej, ma niezaprzeczalną wartość, ale samo kierowanie się nostalgią nie wystarczy, aby uzasadnić jakość filmu. Najnowsza odsłona Pogromców duchów miała szansę na pokazanie czegoś nowego, jednak się nie udało. Nowość polegała na tym, że w przeciwieństwie do poprzednich części, których akcja rozgrywała się w Nowym Jorku, tym razem rozegrano ją w niewielkim miasteczku, a wręcz na wsi. Niestety starzy bohaterowie pojawili się tylko na chwilę, a finał skupił się nie na tematyce science fiction, a na pokazaniu ducha Egona Spenglera. Zagrano nostalgią tak mocno, że zabrakło przestrzeni na cokolwiek innego.
Randka w powietrzu, „Matrix: Zmartwychwstania”, 2021, reż. Lana Wachowski
To było rozczarowanie dla wieloletnich fanów, że nie dowiedzieli się niczego nowego, nic nie odkryli na miarę oryginalnej trylogii. Mało tego: okazało się, że Neo jednak nie jest Tym Jedynym, ale Neo i Trinity to właśnie ta „Dwójka”. Nie byłby to szczególnie zły zwrot akcji, gdyby został jakoś szerzej wyjaśniony, ale zamiast tego odnosi się wrażenie, że ktoś po prostu miał taki kaprys i to wszystko. Zakończenie filmu tylko pieczętuje cały zawód. Rozmowa z analitykiem prowadzi jedynie do wniosku, że Neo i Trinity mają nowatorską moc wspólnego przerobienia świata na taki bardziej wolnościowy, przystępny ludziom, na co Analityk odparł, że będzie to praca niepotrzebna, bezużyteczna, bo ludzie jako większość wolą być kontrolowani niż wolni. Metaforą tej wolności jest umiejętność latania, z tym że według ostatnich scen wygląda na to, że latać umie tylko Trinity, a Neo jednak woli stąpać po twardym gruncie. Przyznam się, że zakańczanie mającej takie pretensje do bycia poważnym filmem dla myślących dorosłych sagi o Matriksie sceną latających po niebie i trzymających się za ręce Trinity i Neo jest zrujnowaniem sensu wszystkim poprzednich części.
Kamyki, „Zapowiedź”, 2009, reż. Alex Proyas
Zawsze będę uważał, że Alex Proyas ma tzw. rękę do ciekawego science fiction. Tworzy światy pełne suspensu, które wciągają widza bez reszty i nie wydaje na to astronomicznych pieniędzy. Ma jednak problem z zakończeniami, czego wybitnym przykładem jest produkcja Zapowiedź. Faktycznie wciąga widza całkowicie w rozwikłanie świetnie skonstruowanej zagadki, lecz na końcu okazuje się, że wszystko to po to, żeby kosmici wylądowali na Ziemi, załadowali dzieci na międzygalaktyczne arki, i w ten sposób ocalili ludzkość. Potem widzimy świat zniszczony przez rozbłysk słoneczny. I to tyle, pytam? Nic więcej mądrego się nie wydarzy?
Detonacja i inne głupotki, „Terminator: Ocalenie”, 2009, reż. McG
Szanse były ze względu na główny motyw fabuły. Film mógł być idealnym postapokaliptycznym filmem akcji. Epicki wizualnie z imponującym głównym tematem opowieści (maszyny stworzyły coś/kogoś, o czym/o kim nie ma pojęcia nawet sam John Connor). Trzeci akt to psuje, a właściwie rujnuje. A mogło być tak dobrze, gdyby film zakończono w następujący sposób: Marcus, półczłowiek, hybryda z terminatorem, zabija Connora, a następnie przeszczepia jego skórę na cybernetyczne ciało i zasadniczo przejmuje zadanie bycia Johnem Connorem, aby ruch oporu mógł mieć na czele swoich szeregów szpiega Skynetu. To zakończenie jest zdecydowanie prowokacyjne i ma sens w kontekście poprzednich filmów (dlaczego John Connor zaufał terminatorowi, aby chronić swoje młodsze ja). Film zakończono jednak inaczej. Miłosierny terminator Marcus oddał choremu Connorowi swoje serce, a jego biorca odleciał helikopterem w stronę zachodzącego słońca, aby nadal walczyć ze Skynetem. To jednak dopiero wierzchołek góry lodowej, na którą składają się finałowe głupotki, rujnujące całość produkcji. Pierwsza z nich to rozmowa Marcusa z komputerem Skynet. Dlaczego racjonalna maszyna w ogóle marnuje czas na konwersację ze swoim nieudanym dziełem? Dlaczego komputer Skynet posiada ludzką twarz? To jakiś kompleks na punkcie bycia człowiekiem? Dlaczego komputer Skynetu miałby w ogóle wyjaśniać Marcusowi swoje plany? Dlaczego po prostu nie wyłączył Marcusa i nie zabrał się za egzekucję Connora? Kolejną rzeczą, którą trudno wybaczyć, jest wybuch nuklearny. Mamy uwierzyć, że John Connor zdetonował reaktory jądrowe z helikoptera znajdującego się niecałe 100 metrów od eksplozji i wszyscy szczęśliwie uciekli do obozu? To po prostu głupie. Wcześniej jednak John Connor został przebity metalowym drągiem w okolicy mostka, więc nie mógł tego przeżyć, a okazuje się, że z masywnym krwotokiem, uszkodzonym sercem, płucem i zapewne wielkimi naczyniami krwionośnymi, był w stanie dokończyć akcję. To bujda dla widzów kompletnie nieświadomych, co i gdzie znajduje się w ciele człowieka. Connor powinien umrzeć w ciągu kilku minut.