Zabójczo PIĘKNE filmowe ZGONY
Bodhi (Na fali)
Bodhi to człowiek, dla którego wymyślono termin „duże dziecko”. Całe życie to dla niego jedna wielka zabawa i gra – jest przekonany, że zdoła się wykręcić ze wszelkich konsekwencji swoich uczynków. I bardzo długo mu się to udaje. Ale jest jedna rzecz, która sprawia, że Bodhi w końcu ląduje tam, skąd nie ma ucieczki. Nie mam tu jednak na myśli pierdla, bo z niego zawsze można zwiać (czego dowiódł jeden film z Morganem Freemanem i jeden z Clintem Eastwoodem). Boski Keanu dopada go w jedynym miejscu, które Bodhi traktuje serio – na plaży. Czeka on tam na swoją wyśnioną falę, z którą zawsze chciał się zmierzyć – i ta w końcu nadpływa. W starciu z nią Bodhi rzecz jasna ginie, ale tym samym ucieka wymiarowi sprawiedliwości, po raz ostatni stawiając na swoim. Bodhi dorósł, ginąc tak, jak sam chciał, i tak, jak na to zasłużył. Szansa jedna na milion – pięknie wykorzystana.
Scott Gorman i Jenette Vasquez (Obcy – decydujące starcie)
„Obudź się, gnoju! Zabiję cię, ty bezużyteczny pierdolcu!” – tak mniej więcej wyglądało drugie spotkanie trzeciego stopnia Gormana z Vasquez. Delikatnie mówiąc, ona za nim nie przepada. Ale kiedy zostaje sama, bez broni, otoczona przez multum obcych, to właśnie Gorman przychodzi jej na ratunek. Oczywiście znowu zawala sprawę i teraz razem zostają bez szans na ucieczkę. Ostatnim rozwiązaniem jest granat, który uruchamia Gorman. Nie mając wyboru, Vas przytula się do Gormana i ściska najsilniej jak może. Granat wybucha, zostawiając nam w pamięci jedną z piękniejszych scen pojednania wobec nadchodzącego końca – bezbłędnie zresztą skwitowaną słowami denatki: „Zawsze byłeś dupkiem, Gorman”.
Ellen Ripley (Obcy 3)
Swego czasu była to niemała niespodzianka. I przede wszystkim piękne zakończenie trylogii (Przebudzenie nie istnieje, nie istnieje, nie istnieje…). Oto Ripley staje na rampie, po czym rzuca się w dół przy akompaniamencie „nieeee!” wydobywającego się z gardła obserwującego ją Bishopa i wydobywającej się z głośników, elektryzującej muzyki Elliota Goldenthala. Po chwili z klatki Ripley wydostaje się królowa (notabene jej przypadek to chyba najszybszy ekranowy zgon ever). Nasza heroina chwyta małe bydlę resztkami sił i razem z nim niknie w dymie oraz gorącej kadzi. Ripley ginie, walcząc ze swoim najgorszym wrogiem – umierając, zdołała go przezwyciężyć i raz na zawsze zlikwidować. To ostateczny koniec koszmaru – jakże piękny. Trochę szkoda, że zniszczony kiczowatymi detalami w wersji specjalnej filmu.
Draco (Ostatni smok)
Przyznać się, kto nie płakał w momencie odejścia Draco? Ja płakałem – także dlatego, że jest to wyjątkowo piękny moment filmu. Pomijając może fakt, że doszło tu do sytuacji bez wyjścia, w której przyjaciel musi zabić własnego druha, to mamy w tym przypadku do czynienia z prawdziwą – nawet jeśli całkowicie cyfrową – magią kina w najlepszym wydaniu! „To the Stars!” – przypomina Draco rozgoryczonemu Bowenowi, który przyszedł w nadziei na uratowanie smoka, a ostatecznie sam musiał posłać go do piachu – i już po chwili widzimy, jak ostatni smok na ziemi przemienia się w ostatni element gwiazdozbioru. Reszta jest milczeniem.
Georges (Ósmy Dzień)
Zapewne mało osób kojarzy ten skromny francuski film. Jednak ci, którzy pamiętają, na pewno wiedzą, kim jest i jak zginął Georges. Bohater w typie Rain Mana, o zupełnie innej od przeciętnego człowieka percepcji i wrażliwości, to ktoś, kto postrzega świat nieskażonym okiem. Bardzo łatwo jest go więc urazić, zranić i w końcu zabić. Na to ostatnie Georges decyduje się jednak sam. Jako cukrzyk z zespołem Downa kieruje się na dach pobliskiego wieżowca, gdzie z przyjemnością zjada całą bombonierkę czekoladek – tym razem bez obaw, że mu zaszkodzą – po czym skacze w dół. Georges miał oczywiście wybór, ale postanowił nie czekać, aż ktoś lub coś go wyręczy. Zginął z uśmiechem na ustach, decydując się wcześniej na rzeczy, na które nigdy przedtem się nie odważył i które mu się nawet nie śniły. Umarł spełniony i jak zawsze pełen niekłamanej, wewnętrznej radości – niewiele „normalnych” osób tak potrafi.
Elias Grodin (Pluton)
Podobne wpisy
To prawdziwa ikona kina. Moment śmierci Eliasa znają nawet ci, co filmu nie oglądali. Każdy plakat i okładka zawiera przynajmniej kontury Eliasa, a jego wyciągnięte ku górze dłonie były już tyle razy kopiowane i parodiowane, że stały się częścią popkultury. I już sam ten fakt sprawia, że można ją określić mianem pięknej. Ale piękna jest też pewna nadnaturalność i duchowość tej postaci – wszak dwukrotnie widzimy, jak ginie. Za każdym razem jest to też bardziej bolesna, tragiczna i przejmująca śmierć. W końcu Elias jest przedstawiony jako swoisty mentor, przewodnik i „ojciec” żołnierzy, co tylko piętnuje znaczenie jego odejścia. Doszło nawet do tego, że wiele osób porównuje go z Chrystusem (cierpiętnik, który umiera za grzechy innych i który został zdradzony przez jednego ze swoich). Cóż, jedno nie ulega wątpliwości: jest to zgon wyjątkowy. Niezależnie, czy spojrzymy nań od strony realizacyjnej, fabularnej, duchowej czy politycznej – zawsze wyda nam się smutnie piękny.
Pearl Chavez i Lewton McCanles (Pojedynek w słońcu)
Pozornie to nic specjalnego. Oboje – acz każde z osobna – dostają kulkę w typowym dla westernu finałowym pojedynku. Ale to jeszcze nie ich koniec – nie spoczną bowiem, zanim nie znajdą się w ramionach swej drugiej połowy. Z wielkim trudem udaje im się dotrzeć do siebie (choć to raczej ona stara się bardziej) i dopiero wtedy, przytuleni, umierają. Może to nieco proste, sztampowe i łzawe (a na pewno też i głupie, bo przecież… sami do siebie strzelali), jednak bezustannie wiszące nad nimi palące słońce, ich nadludzki wysiłek i poświęcenie wobec partnera – a do tego świetna realizacja sceny – skutecznie to przysłaniają. To już zresztą od dawna klasyka kina, także jeśli idzie o piękne odejście z tego świata. Nie mogło więc tu jej zabraknąć – wszak w kupie raźniej, obojętnie po której stronie ekranu się znajdujemy.