search
REKLAMA
Zestawienie

Zabójczo PIĘKNE filmowe ZGONY

Jacek Lubiński

31 października 2019

REKLAMA

Bodhi (Na fali)

Bodhi to człowiek, dla którego wymyślono termin „duże dziecko”. Całe życie to dla niego jedna wielka zabawa i gra – jest przekonany, że zdoła się wykręcić ze wszelkich konsekwencji swoich uczynków. I bardzo długo mu się to udaje. Ale jest jedna rzecz, która sprawia, że Bodhi w końcu ląduje tam, skąd nie ma ucieczki. Nie mam tu jednak na myśli pierdla, bo z niego zawsze można zwiać (czego dowiódł jeden film z Morganem Freemanem i jeden z Clintem Eastwoodem). Boski Keanu dopada go w jedynym miejscu, które Bodhi traktuje serio – na plaży. Czeka on tam na swoją wyśnioną falę, z którą zawsze chciał się zmierzyć – i ta w końcu nadpływa. W starciu z nią Bodhi rzecz jasna ginie, ale tym samym ucieka wymiarowi sprawiedliwości, po raz ostatni stawiając na swoim. Bodhi dorósł, ginąc tak, jak sam chciał, i tak, jak na to zasłużył. Szansa jedna na milion – pięknie wykorzystana.

Scott Gorman i Jenette Vasquez (Obcy – decydujące starcie)

„Obudź się, gnoju! Zabiję cię, ty bezużyteczny pierdolcu!” – tak mniej więcej wyglądało drugie spotkanie trzeciego stopnia Gormana z Vasquez. Delikatnie mówiąc, ona za nim nie przepada. Ale kiedy zostaje sama, bez broni, otoczona przez multum obcych, to właśnie Gorman przychodzi jej na ratunek. Oczywiście znowu zawala sprawę i teraz razem zostają bez szans na ucieczkę. Ostatnim rozwiązaniem jest granat, który uruchamia Gorman. Nie mając wyboru, Vas przytula się do Gormana i ściska najsilniej jak może. Granat wybucha, zostawiając nam w pamięci jedną z piękniejszych scen pojednania wobec nadchodzącego końca – bezbłędnie zresztą skwitowaną słowami denatki: „Zawsze byłeś dupkiem, Gorman”.

Ellen Ripley (Obcy 3)

Swego czasu była to niemała niespodzianka. I przede wszystkim piękne zakończenie trylogii (Przebudzenie nie istnieje, nie istnieje, nie istnieje…). Oto Ripley staje na rampie, po czym rzuca się w dół przy akompaniamencie „nieeee!” wydobywającego się z gardła obserwującego ją Bishopa i wydobywającej się z głośników, elektryzującej muzyki Elliota Goldenthala. Po chwili z klatki Ripley wydostaje się królowa (notabene jej przypadek to chyba najszybszy ekranowy zgon ever). Nasza heroina chwyta małe bydlę resztkami sił i razem z nim niknie w dymie oraz gorącej kadzi. Ripley ginie, walcząc ze swoim najgorszym wrogiem – umierając, zdołała go przezwyciężyć i raz na zawsze zlikwidować. To ostateczny koniec koszmaru – jakże piękny. Trochę szkoda, że zniszczony kiczowatymi detalami w wersji specjalnej filmu.

Draco (Ostatni smok)

Przyznać się, kto nie płakał w momencie odejścia Draco? Ja płakałem – także dlatego, że jest to wyjątkowo piękny moment filmu. Pomijając może fakt, że doszło tu do sytuacji bez wyjścia, w której przyjaciel musi zabić własnego druha, to mamy w tym przypadku do czynienia z prawdziwą – nawet jeśli całkowicie cyfrową – magią kina w najlepszym wydaniu! „To the Stars!” – przypomina Draco rozgoryczonemu Bowenowi, który przyszedł w nadziei na uratowanie smoka, a ostatecznie sam musiał posłać go do piachu – i już po chwili widzimy, jak ostatni smok na ziemi przemienia się w ostatni element gwiazdozbioru. Reszta jest milczeniem.

Georges (Ósmy Dzień)

Zapewne mało osób kojarzy ten skromny francuski film. Jednak ci, którzy pamiętają, na pewno wiedzą, kim jest i jak zginął Georges. Bohater w typie Rain Mana, o zupełnie innej od przeciętnego człowieka percepcji i wrażliwości, to ktoś, kto postrzega świat nieskażonym okiem. Bardzo łatwo jest go więc urazić, zranić i w końcu zabić. Na to ostatnie Georges decyduje się jednak sam. Jako cukrzyk z zespołem Downa kieruje się na dach pobliskiego wieżowca, gdzie z przyjemnością zjada całą bombonierkę czekoladek – tym razem bez obaw, że mu zaszkodzą – po czym skacze w dół. Georges miał oczywiście wybór, ale postanowił nie czekać, aż ktoś lub coś go wyręczy. Zginął z uśmiechem na ustach, decydując się wcześniej na rzeczy, na które nigdy przedtem się nie odważył i które mu się nawet nie śniły. Umarł spełniony i jak zawsze pełen niekłamanej, wewnętrznej radości – niewiele „normalnych” osób tak potrafi.

Elias Grodin (Pluton)

To prawdziwa ikona kina. Moment śmierci Eliasa znają nawet ci, co filmu nie oglądali. Każdy plakat i okładka zawiera przynajmniej kontury Eliasa, a jego wyciągnięte ku górze dłonie były już tyle razy kopiowane i parodiowane, że stały się częścią popkultury. I już sam ten fakt sprawia, że można ją określić mianem pięknej. Ale piękna jest też pewna nadnaturalność i duchowość tej postaci – wszak dwukrotnie widzimy, jak ginie. Za każdym razem jest to też bardziej bolesna, tragiczna i przejmująca śmierć. W końcu Elias jest przedstawiony jako swoisty mentor, przewodnik i „ojciec” żołnierzy, co tylko piętnuje znaczenie jego odejścia. Doszło nawet do tego, że wiele osób porównuje go z Chrystusem (cierpiętnik, który umiera za grzechy innych i który został zdradzony przez jednego ze swoich). Cóż, jedno nie ulega wątpliwości: jest to zgon wyjątkowy. Niezależnie, czy spojrzymy nań od strony realizacyjnej, fabularnej, duchowej czy politycznej – zawsze wyda nam się smutnie piękny.

Pearl Chavez i Lewton McCanles (Pojedynek w słońcu)

Pozornie to nic specjalnego. Oboje – acz każde z osobna – dostają kulkę w typowym dla westernu finałowym pojedynku. Ale to jeszcze nie ich koniec – nie spoczną bowiem, zanim nie znajdą się w ramionach swej drugiej połowy. Z wielkim trudem udaje im się dotrzeć do siebie (choć to raczej ona stara się bardziej) i dopiero wtedy, przytuleni, umierają. Może to nieco proste, sztampowe i łzawe (a na pewno też i głupie, bo przecież… sami do siebie strzelali), jednak bezustannie wiszące nad nimi palące słońce, ich nadludzki wysiłek i poświęcenie wobec partnera – a do tego świetna realizacja sceny – skutecznie to przysłaniają. To już zresztą od dawna klasyka kina, także jeśli idzie o piękne odejście z tego świata. Nie mogło więc tu jej zabraknąć – wszak w kupie raźniej, obojętnie po której stronie ekranu się znajdujemy.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA