Zabójczo PIĘKNE filmowe ZGONY
Motoko Kusanagi (Ghost in the Shell)
I śmierć, której tym razem nie ma, ale… Major Motoko (w sumie fajne imię – spróbujcie wymówić je wraz z nazwiskiem w stylu japońskim, szacunek gwarantowany) w finale walczy z olbrzymim, pająkopodobnym czołgiem. W rezultacie musi pożegnać się ze swoim żywotem, ale tylko w kontekście ciała z krwi, kości i odrobiny metalu. Jej byt, łącząc się z Projektem 2501, nadal istnieje, choć – jak przekonuje nas sam/a zainteresowany/a – nie jest już tym, czym był wcześniej. Ogólnie rzecz ujmując: człowiek i maszyna stworzyli w momencie swej śmierci coś pięknie oryginalnego – nowe życie.
Neil McCauley (Gorączka)
Neil miał pecha. Gdyby nie te cholerne światła, to kto wie, jak zakończyłby się jego pojedynek z Vincentem. Ale to właśnie fakt, że jego największy wróg go zabija – wróg, który w innych okolicznościach mógłby być jego najlepszym przyjacielem – a następnie, ściskając go za rękę, towarzyszy mu w tych ostatnich sekundach, czyni z tego wyjątkowo piękny przykład zejścia z tego świata. A poza tym Neil wyraźnie mówił, że już nie wróci za kratki. I słowa dotrzymał…
King Kong (King Kong)
Podobne wpisy
„To nie samoloty zabiły bestię. To piękna.” – taki generalnie jest morał tego epickiego widowiska, niezależnie od wersji, którą akurat oglądamy. I tkwi w tym oczywiste… piękno – ot, wielka małpa zakochała się w kobiecie i za nią oddała życie. Członkowie Greenpeace dostrzegą też inną wartość tego finału – natura przegrywa wprawdzie z cywilizacją, ale robi to w sposób, w jaki każdy ekolog chciałby zginąć (oczywiście gdyby był wielką małpą). Można także szukać tu większej głębi i silić się na tezy o istocie człowieczeństwa, walce z bestią tkwiącą w nas samych czy też odwołać się do prologu Odysei kosmicznej. Jednak siła piękna tej sceny tkwi także w czym innym. Oto mamy bowiem jednostkę osamotnioną. Ba! Ostatnią w swoim gatunku, a przypuszczalnie też i jedyną taką w ogóle. I ta jednostka ginie w starciu z całą resztą świata. Starciu efektownym, bo to prawdziwy pojedynek gigantów, skondensowany do formy: jeden przeciw wszystkim. I ten jeden walczy dzielnie do samego końca, nie myśląc o konsekwencjach. Bo te są oczywiste: poddać się i żyć dalej w niewoli, już nigdy nie zaznając spokoju, albo pójść na całość, nie żałując wroga. Kong zdecydowanie nie żałował i ginąc na oczach całego Niu Jorku, definitywnie odcisnął na nas swoje piętno.
Hawk Hawkins (Kosmiczni kowboje)
Tej śmierci nie mamy szans obejrzeć – nie jest pokazana wprost. Hawk znika nam z kadru i dopiero moment przed napisami końcowymi dostajemy wyobrażenie o tym, jak jego los potoczył się dalej. Jednak samotny, nieruchomy kosmonauta, leżący na księżycowych skałach, z których rozpościera się niesamowity widok na Ziemię, i tak robi wrażenie niepomiernie większe niż przypuszczalny widok katastrofy, jaka się tu niedawno rozegrała. Hawk zginął, realizując swoje marzenie. Chciał postawić stopę na powierzchni srebrnego globu i przejść się po nim, jak to lata przed nim uczynił znany wszystkim Neil Armstrong. Bez dwóch zdań udało mu się to – a przy okazji uratował także niejedno ludzkie istnienie.
Paul (Las cieni)
Ta śmierć jest tyleż piękna, co kliszowa. Oto bohater bez wyjścia, który daje się zabić jak pies – bez walki czy próby ucieczki. W dodatku cały przemoczony, ubłocony i pokryty własną i cudzą krwią. Zostaje zabity od tyłu, co stanowi rezultat serii bezsensownych wydarzeń, do których wmieszał się przez przypadek. Ale ta scena ma też drugie oblicze. Paul to bohater, który ginie w strugach deszczu, poświęcając się za innych, w tym za małą dziewczynkę. To człowiek, który wcześniej stoczył wszelką potrzebną walkę i próbował wymknąć się śmierci, gdy była ku temu okazja. To w końcu postać honorowa, która ginie, gdy już wie, że nie ma innego wyboru. Ginie podług zasady, którą wyznaje („Są tylko myśliwi i zwierzyna. To jedyna prawda na tym świecie”). Nie kaja się przed swoim oprawcą, nie robi scen i nawet nie prosi o ostatnie życzenie (bo na to nie ma czasu). Ginie dumnie i z podniesionym czołem, szczerze wierząc, że jego śmierć nie idzie na marne.
Seth (Miasto aniołów)
Względem filmu Brada Silberlinga można mieć różne zdania i odczucia. Trudno jednak przyczepić się do śmierci Setha, która jest po prostu piękna w każdym tego słowa znaczeniu. No dobra, może „śmierć” to za duże słowo, gdyż Seth to anioł i nie może umrzeć w ludzkim znaczeniu tego słowa. Jednak kiedy skacze z dachu wieżowca, to traci tym samym swoją boskość i staje się człowiekiem – jest to więc zgon symboliczny. Dopiero umierając, zyskał on tak naprawdę życie, którym trafnie zobrazowano kadry jego upadku, ukazując istotę człowieczeństwa: wolność, cielesność, miłość… Wszystkie te rzeczy – z ich plusami i minusami – Seth dobrze poznaje tuż po upadku. Do skoku popycha go zresztą właśnie miłość – anioł postanawia „umrzeć” dla śmiertelniczki (w tym momencie czytelnicy wzdychają z pełnym zrozumienia potakiwaniem, a czytelniczki sięgają po chusteczkę). Dodajcie do tego kapitalną muzykę i polską modlitwę w tle oraz świetne zdjęcia. Wychodzi śmierć piękna jak obrazek, ino ruchomy.
Imhotep (Mumia powraca)
Zniesławiony swoim poprzednim filmem, Imhotep powraca, aby mścić się na niewiernych! I znów ginie. Ale różnica jest kolosalna, gdyż wtedy dał się ponieść żądzy zemsty i manii wielkości, a teraz po prostu zrozumiał, gdzie jego miejsce. W kluczowym momencie filmu Imhotep tkwi wraz z Rickiem w pułapce – pod nimi piekielna otchłań, nad nimi wszystko się wali. I wtedy zostawia go ta, dla której odstawiał całą tę szopkę przez oba filmy – śliczna Anck Su Namun najzwyczajniej w świecie daje w długą. Zaskoczenie na twarzy kapłana jest ogromne, ale nie trwa długo. Widząc, jak równie urocza Eve bez oporów rzuca się na ratunek jego rywalowi, wie, że to oni wygrali, a on sam nie ma tu już czego szukać. Uśmiecha się więc smutno – na znak zrozumienia i szacunku dla ich uczucia – i rzuca się w dół, gdzie zostaje rozdarty na strzępy przez egipskie siły piekielne (choć i tak ma szczęście, bo mógł trafić na hiszpańską inkwizycję). Ot, siła miłości w najbardziej niekonwencjonalnym wydaniu.