Danny urodził się na statku Virginian i tam też spędził resztę życia, ani razu nie stawiając nogi na suchym lądzie. To na statku dorósł, nauczył się grać, na nim poznał wszystkich swoich przyjaciół i wrogów – słowem: stanowił on dla niego wszystko. Toteż kiedy statek nadawał się już tylko na złom, Danny ani myślał go opuścić. Mimo próśb, gróźb i w końcu bezpośredniego zagrożenia życia zdania nie zmienił. Statek wysadzono, gdy największy pianista na świecie wciąż był na pokładzie – Danny poszedł z nim na dno, zachowując się niczym najprawdziwszy kapitan. Ale więzy są tu znacznie głębsze – oto widzimy koniec ojca i syna, pożegnanie twórcy i jego dzieła, śmierć matki z dzieckiem. Siła uczuć jest tu większa niż siła wybuchu i dlatego tak porusza.
Lester nie krył się z tym, że zginął, bo powiedział nam to już na początku. Jednak cały film musieliśmy przeczekać, aby zobaczyć to na własne oczy. Czy było warto? Oczywiście, bo śmierć Lestera jest dokładnie taka jak tytuł – piękna i zrobiona w iście amerykańskim stylu. To drugie odnosi się do zabaw z bronią, cheerleaderki i sposobu narracji. Pierwsze to już czysto estetyczne doznania – uśmiechnięta twarz Lestera, kojący głos jego duszy, spokój całej sekwencji. A wszystko skąpane w krwistej czerwieni, eterycznej muzyce Thomasa Newmana i oddalającym się obrazie, zupełnie jak ze snu.
Oczywiście to kwestia punktu widzenia, ale Blade nr 2 nie jest, mimo wyraźniej koncepcji i klimatu, kinem za wysokich lotów. Szczególnie finał jest w nim typowo debilny. Warto go jednak obejrzeć właśnie dla sceny odejścia Nyssy. Przez pół filmu między nią a Blade’em wyraźnie zaczynało iskrzyć – tym większa szkoda, że to właśnie on musiał wysłuchać jej ostatniej woli. A ta była prosta: skoro i tak umieram, to chcę obejrzeć wschód słońca. Ten jeden raz. I ten jeden raz Blade spełnia życzenie. Trzymając ją w ramionach, gdzieś na dachu wieżowca, czeka na ten – bliski już – moment. A kiedy słońce pojawia się na horyzoncie, zostaje sam – wokół latają resztki popiołu, ginące szybko w promieniach dziennego światła. Po chwili wieczny łowca odchodzi, dusząc w sobie uczucia. Nie stać go na nie.
Nie, nie chodzi o gołębia, nie idzie o „I’ve seen things…” ani też o padający deszcz. Chodzi bardziej o ciągłą chęć do życia w jego ostatnich minutach. Chęć pogłębianą przez ból – nie po to, aby walczyć czy przezwyciężyć śmierć, ale po to, by uratować inne życie i sprawić, by (umówmy się, że jednak) człowiek docenił to, co potrafiła docenić przed nim maszyna. Batty żył krótko, lecz intensywnie, a jego oczy, co sam przyznaje w poruszającym monologu, widziały wiele. Jednak ile byłoby to wszystko warte, gdyby nie szacunek do samego bytu. I tenże szacunek Roy pokazuje w finale Deckardowi. I to właśnie czyni jego śmierć smutnie piękną.
Wallace ma z całą pewnością bardzo bolesną, ale też i chwytającą za serce śmierć. Ale właściwie dlaczego ona tak wzrusza? Ano właśnie dlatego, że jest tak pięknie bohaterska i kojąca zarazem. Wallace miał wybór – wystarczyło, że będzie błagał o wybaczenie, a kaci zaprzestaliby tortur. Więc kiedy następuje chwila, w której „więzień chce coś powiedzieć”, to jesteśmy prawie pewni (i pełni nadziei), że w końcu to zrobi. Zamiast tego dostajemy wielki wysiłek człowieka, który chce wydobyć z siebie jedno tylko słowo. I tym słowem jest nie tyle wykrzyczana, co wręcz wyduszona ostatkiem sił potrzeba wolności, która uderza nas bardziej, niż byśmy się kiedykolwiek spodziewali. Dla Wallace’a ta wolność wkrótce nadchodzi, kiedy wraz z opadnięciem topora swych oprawców na zawsze jednoczy się znowu z utraconą lubą.
Max jest już stary. Nic więc dziwnego, że dał się podejść wrogowi w najmniej oczekiwanym momencie. Ale starość ma tu też swoje dobre strony – Max swoje już przeżył, więc gotów jest się bez żalu poświęcić. I to też czyni. Ranny, spętany delikatną aparaturą sprytnie zbudowanej bomby, nie daje sobie żadnych szans. Nie chce narażać syna, który gotów jest podjąć się rozbrojenia ładunku – za duże ryzyko. Po co poświęcać dwa istnienia, skoro jedno wystarczy? Po co niepotrzebnie zaprzepaszczać szansę na złapanie Ryana? Max nie widzi w tym wszystkim sensu. Ten dumny Irlandczyk ot tak, jednym prostym ruchem odchodzi w zapomnienie – a jego eksplozja jest wyjątkowo widowiskowa i przejmująca. I piękna niczym zielone wzgórza ojczystej wyspy.
Koniec Errola nie jest może wyjątkowo pamiętną śmiercią, ale ma w sobie coś, co sprawia, że jawi się ona jako piękny przykład odejścia na tamten świat. Errol ginie w ciszy i spokoju, bo w opuszczonym kościele, w którego murach odbija się tylko szelest kart czytanej przez niego książki oraz kroki jego kata. Książka ta jest jego ostatnią w życiu. Kat to do niedawna jego partner, John Preston. A scena jest egzekucją. Errol umiera, próbując wzbudzić w Prestonie choć zalążek ludzkich uczuć – uczuć, których bronił do samego końca i które w danej chwili wzbudzała w nim wspomniana książka. Huk wystrzału nie zdołał tego zagłuszyć – udało się.