ZABÓJCY. Stallone vs Banderas
Od początku filmu, od sceny na mokradłach, Rath jawi się jako udręczona postać, zrezygnowana, jednak wciąż wykonująca zlecenie za zleceniem. Nadal jest wybitnym ekspertem od zabijania, tyle że trudno to już tłumaczyć ambicją. Jeśli odrzucić amoralność jego profesji, można jednak dojść do wniosku, że mężczyzna zwyczajnie zasiedział się w swoim zawodzie. No bo cóż pozostaje „najlepszemu”? Robić to, co robił do tej pory, z niesłabnącą skutecznością, nawet jeśli nie ma już do tego serca. Jeśli tak na to spojrzeć, Zabójcy są filmem o tym, że nawet najbardziej ekscytujący, wymagający kreatywności i sprawności fizycznej zawód, nawet jeśli odrażający, straci kiedyś swą „magię”. Oczywiście postawę Ratha można również tłumaczyć wyrzutami sumienia, ale osobiście nie wierzę w to. Może i żałuje, że zabił swego przyjaciela, ale przez piętnaście lat zdążył pewnie zlikwidować ze sto innych celów. Zmęczenie materiału, ot co.
Podobne wpisy
Zabójcy zaliczyli dotkliwą klapę, zarówno artystyczną, jak i finansową, po której Stallone zaczął szukać dla siebie ról poza repertuarem kina akcji (choć powstał wtedy wspaniały Copland, aktor wkrótce stracił status supergwiazdy). Wrócił do niego dopiero po ponad dekadzie, w czwartej części Rambo. Banderas, wciąż niesiony sukcesem Desperado, w ogóle nie odczuł tej porażki, stając się symbolem seksu, kwintesencją macho, a wkrótce nowym Zorro. Co ciekawe, panowie spotkali się na planie jeszcze dwukrotnie – najpierw zamieniając się stronami barykady w Małych agentach 3D, a później, już jako sojusznicy, w Niezniszczalnych 3. Donner zaś szybko przykrył swoje jedyne w latach 90. finansowe niepowodzenie, kręcąc niemal od razu Teorię spisku i Zabójczą broń 4. Ciekawe natomiast, czy Julianne Moore pamięta, że zagrała kiedyś w Zabójcach?
Mój stosunek do filmu Donnera zawsze był taki sam – uwielbiam Zabójców od pierwszego seansu. Są ponurą i jednocześnie ekscytującą opowieścią, może trochę zbyt uproszczoną przez casting Stallone’a i wątek Elektry (dziwnie komiksowa to postać, jak na mój gust, choć pasująca do estetyki Wachowskich), ale znajdującą siłę w niejednoznaczności pomysłu wyjściowego. Zdjęcia Vilmosa Zsigmonda nadają całości klasy, miejscami bardziej przypominając thriller sprzed dwóch dekad wstecz niż ówczesne kino sensacyjne. Donner zaś nie zawodzi w inscenizacji scen akcji oraz budowaniu napięcia (bank!), choć jeden moment za każdym razem razi swą sztucznością – ściana ognia, która wypycha Banderasa przez okno, jest prawdopodobnie najbrzydszym płomieniem, jaki można było zobaczyć w kinie lat dziewięćdziesiątych. Dzisiaj pewnie też. Zabójcy mogli się bez tego obyć (jak również kompletnie niepasującej Like A Rolling Stone Stonesów na napisach końcowych), ale na szczęście po seansie pamięta się przede wszystkim głównych bohaterów w nieustannym pościgu za tym drugim. Spełniona obietnica.