search
REKLAMA
Action Collection

ZABÓJCY. Stallone vs Banderas

Krzysztof Walecki

6 września 2019

REKLAMA

Komu jednak mamy dopingować, skoro obu tytułowych zabójców powinniśmy potępić za samą profesję, w jakiej się spełniają? Zaledwie rok wcześniej powstały Pulp Fiction oraz Leon zawodowiec, filmy, które z kilerów uczyniły, jeśli nie pozytywne postaci, to na pewno takie, z którymi widzowie mogli sympatyzować. Wcześniej widzieliśmy w takich rolach gwiazdy – Chow Yun-Fata (Płatny zabójca Johna Woo), Alaina Delona (Samuraj Jean-Pierre’a Melville’a) i Lee Marvina (Zabójcy Dona Siegela) – ale nie bez powodu ich bohaterowie musieli zapłacić za swe winy.

Tymczasem Zabójców Donnera trudno podejrzewać o zapędy moralizatorskie, a i ciężko trzymać kciuki za któregokolwiek z bohaterów. Piętnaście lat wcześniej Rath zabił swojego najlepszego przyjaciela, bo dostał na niego kontrakt, a dziś żyje wyłącznie swoją pracą, bez odwagi, aby zakończyć karierę. Bain zaś to szaleniec próbujący zaimponować Rathowi i jednocześnie go zlikwidować. Twórcy filmu chcą, abyśmy trzymali stronę tego pierwszego, głównie dlatego, że wciela się w niego Stallone, ale również z powodu relacji Ratha z hakerką Elektrą, niedoszłym celem, którą gra Julianne Moore, w jednej ze swych pierwszych głównych ról. Problem w tym, że obaj zabójcy definiowani są przez swoją pracę, przez to, w jaki sposób zabijają i dlaczego. I choć Bain jest nie do końca przekonującym bohaterem, zawieszonym między kabotyństwem, nadpobudliwością a psychopatią, wydaje się szczery w swym działaniu bardziej niż Rath, który nie potrafi przyznać się przed samym sobą, że i on zabijał, aby być najlepszym.

Czyżby zatem to ambicja miała być tematem Zabójców, motorem napędowym, który popycha bohaterów do morderczych czynów? Jeden z nich chce być numerem jeden, drugi – pozostać na szczycie. Scenariusz (naówczas) braci Wachowskich i poprawiającego ich Briana Helgelanda (po przeróbkach przyszli twórcy Matrixa chcieli wycofać swoje nazwisko z napisów) odznacza się ładną symetrią, pozwalającą na umieszczenie postaci Banderasa w identycznej sytuacji, w której Stallone znalazł się przed laty, zapewniając sobie status najlepszego zabójcy. Historia zatem powtarza się, z paroma zmianami i twistem fabularnym, który każe Rathowi przewartościować swoją karierę. Nietrudno zgadnąć, jaka będzie końcowa decyzja Baina, i nie jest ona wcale podyktowana jego szaleństwem, okrucieństwem czy tym, że w tej historii jest on postacią negatywną. Skoro bowiem dawno temu Rath zabił, aby być najlepszym, dlaczego jego młodszy rywal miałby odpuścić?

Ta nihilistyczna wymowa, stawiająca znak równości między jednym a drugim, nie miała jednak prawa wybrzmieć, bo i postać Stallone’a przechodzi przemianę za sprawą spotkania z Banderasem i (zwłaszcza) Moore. Czy Robert Rath faktycznie zasłużył na to, aby odzyskać duszę? Przyznam, że po ostatnim seansie mam pewne wątpliwości. Być może fakt, że wcielił się w niego właśnie Stallone decyduje o tym, aby potraktować głównego bohatera nieco bardziej ulgowo. Być może to reżyseria Richarda Donnera, miejscami żywiołowa i pełna typowego dla niego sentymentu do swych bohaterów, przesłoniła uzasadnioną ambiwalencję względem Ratha. Jeszcze innym powodem może być to, że scenariusz unika bezpośrednich pytań o powody, dla których główny bohater nie potrafi odejść z zawodu, choć ma dość zabijania. Jego ukryty za ekranem komputera tajemniczy zleceniodawca potrafi zagrać na jego pysze („Jesteś najlepszy, Robercie”), ale trudno uwierzyć, aby po tylu latach wciąż to działało.

REKLAMA