ARMIA BOGA (1995). Anioły przeciwko aniołom
Bynajmniej nie armia. W filmie Gregory’ego Widena, pomimo militarnego tytułu, aniołów jest zaledwie kilka, skrzydła zostawiły w domu, oręż również, zastępując je długimi płaszczami, a wielkiej wojny w Niebie, o której słyszymy, nie jest nam dane zobaczyć. Zaskakująca skromna jest pod tym względem Armia Boga, traktująca o krwawej misji archanioła Gabriela na Ziemi, ale przypominająca bardziej Terminatora niż Raj utracony. To nie przeszkodziło filmowi osiągnąć status kultowego; zalet należy jednak doszukiwać się nie w schemacie kina pościgowego, w którym niezniszczalny wróg goni za głównymi bohaterami, lecz odwadze wykorzystania religii jako siły napędowej dla b-klasowej fabuły.
Występujące przeciw Bogu anioły pod wodzą Gabriela (pamiętna rola Christophera Walkena) postanawiają odnaleźć najczarniejszą z wszystkich ludzkich dusz i wykorzystać ją w swojej walce, lecz tożsamość poszukiwanego szybciej poznaje stojący po stronie Stwórcy Szymon (Eric Stoltz, Maska). Udaje mu się ukryć duszę w ciele kilkuletniej dziewczynki, którą próbują ochronić były uczeń seminarium duchownego, a obecnie policyjny detektyw (Elias Koteas, W sieci zła), oraz małomiasteczkowa nauczycielka (Virginia Madsen, Candyman). Ich tropem podąża gardzący rodzajem ludzkim Gabriel.
Jakkolwiek nonsensownie to wszystko brzmi, reżyser traktuje materiał z pełną powagą, pewną ręką unikając śmieszności i kiczu, co zwłaszcza w przypadku debiutanta jest sporym wyczynem. Ale zanim chwycił za kamerę, Widen był znany jako scenarzysta oryginalnego Nieśmiertelnego oraz Ognistego podmuchu, dwóch szalenie popularnych filmów, które odznaczały się nie tylko solidną historią, ale i wyjątkową realizacją. Armia Boga jest zresztą pod pewnymi względami podobna do pierwszego z tych tytułów – fantastyka i mitologia zderzają się z realiami współczesnego świata, bohaterowie są tu prawie niezniszczalnymi bytami, a ich pobyt na Ziemi wiąże się z pytaniami natury egzystencjalnej. Nieśmiertelny jest jednak dużo atrakcyjniejszym i sprawniejszym dziełem, o epickim wręcz rozmachu, podczas gdy reżyserska próba Widena wyraźnie celuje w kino mniejszych rozmiarów, jeśli chodzi o widowiskowość, ale wcale nie ambicje.
Kim lub czym jest bowiem anioł? Głosem Pana, wypełniającym rozkazy Boga bez żadnych pytań i wątpliwości, narzędziem kary za grzechy, protektorem ludzi, a może tym, którym pojawia się zaledwie jako znak, że poza życiem doczesnym jest coś jeszcze? Widen przypomina o Lucyferze, upadłym aniele, który przeciwstawił się Bogu i jego miłości do ludzi, przypisując tę motywację również Gabrielowi. Ten pierwszy został strącony do otchłani, drugi wydaje się zmierzać w to samo miejsce. Nic zatem dziwnego, że jest ukazany jako siła niszczycielska, pozbawiona jakichkolwiek skrupułów, nazywająca ludzi „gadającymi małpami”, pyszna, zazdrosna i przekonana o własnej wyższości. Ale jednocześnie Gabriel nie potrafi zrozumieć swojego miejsca w Niebie, samemu zadając sobie pytanie o własną istotę i decyzje Boga, których nie pojmuje. Grający go Christopher Walken aż za dobrze bawi się swoją rolą, stawiając na szarżę, która w jego wykonaniu może niejednego zachwycić. Mimo to i on wie, kiedy zachować powagę – w chwili, gdy przyznaje się, że Bóg już z nim nie rozmawia, czuć ciężar tego wyznania, niemożliwość wyrażenia siebie inaczej niż przez gniew i przemoc.