ZABIĆ NIEŚMIERTELNEGO, czyli 20 ŻENUJĄCYCH SCEN
HOP HOP CIĘŻARÓWKO… BONDA (007 Licencja na zabijanie, 1989)
Wiadomo, “Bondy” i gadżety agenta 007 mają niewiele wspólnego z realizmem czy zdrowym rozsądkiem, i niemal w każdej odsłonie przygód Agenta Jej Królewskiej Mości (chyba w odsłonach z Craigiem najmniej tego typu głupot) można znaleźć scenę ocierającą się o żenadę. Ale ja wybrałem Licencję na zabijanie i (nie, nie zjazd na wiolonczeli, choć było blisko) motyw, który irytował mnie jeszcze w czasach epoki VHS, gdy miałem naście lat i łykałem wszystkie niedorzeczności jak młody pelikan – ale tego nie łyknąłem nawet jako nieopierzony jeszcze kinoman. O co chodzi? O finałową akcję z udziałem ciągników siodłowych z podpiętymi cysternami. Ostatkiem sił kupiłem motyw postawienia takiego zestawu na jednym rzędzie kół (taka jazda samochodem przechylonym o 45 stopni – w Arabii się tak teraz bawią na autostradach). Ale gdy Bond, aby pokonać płomienie, wcisnął pedał gazu w podłogę tak mocno, a opony zapiszczały tak głośno, że aż ciężarówka stanęła dęba, łamiąc się w pół w miejscu, gdzie normalnie żadna ciężarówka się nie łamie, moja tolerancja spadła do zera, a niewiara zawieszona na kołku upadła z hukiem na podłogę. Zdecydowanie bardziej podchodzi mi łamanie praw fizyki (np. Brosnan doganiający spadający samolot) niż łamanie ciężarówek.
TRZYMAJCIE SIĘ! (Iron man 3, 2013)
Mam jakąś dziwną awersję do statystów ratowanych hurtem przez superbohaterów. Uwierało mnie to już w finale pierwszych Avengers, a w części drugiej uderzyło mnie w twarz z pełną mocą. Nie wiem, skąd mi się to wzięło, ale po prostu coś mi zgrzyta, gdy np. Kapitan Ameryka czy Thor (postaci fantastyczne) pomagają jednej czy drugiej rodzinie statystów wydostać się z zawieszonego nad przepaścią auta i odprowadzić ich w bezpieczne miejsce. Superbohater ma ratować swoją ukochaną tudzież całe miasto przed wybuchem wielkiej bomby, a nie pomagać statystom przejść na drugą stronę ulicy. Idąc tropem tego mojego dziwacznego uprzedzenia, kompletnie rozmontowała mnie absurdalna, podniebna sekwencja ratunkowa w trzecim Iron Manie, gdy – jak się okazuje – (UWAGA SPOJLER) pusta zbroja Iron Mana (KONIEC SPOJLERA) zbiera w locie 13 osób, które nawzajem łapią się za ręce niczym w przećwiczonym setki razie pokazie akrobacyjnym – i bezpiecznie lądują w wodzie. Pomijam już fakt, że osoby trzymające pozostałe kilka osób jedną ręką musiały udźwignąć swoimi mięśniami i stawami (bo uścisk dłoni mogący utrzymać delikwentów wytłumaczono tym, że Iron Man poraził ich dłonie prądem – sic!) bagatela około 200-300 kg! No ale udaje się, pędzący na pełnej ku… tzn. pełną prędkością Iron Man wrzuca całe towarzystwo do wody niczym wór z kartoflami, nikt nie odnosi żadnych złamań, wszyscy radośnie machają z podziękowaniem swoimi kończynami, którymi przed chwilą zrobili “spacer farmera” w chmurach, a w tle radośnie szczeka piesek i powiewa amerykańska flaga (dwa ostatnie zmyśliłem). Ta żenująca sekwencja to pokaźna rysa na niezłej skądinąd “trójce”.
JAK ZABIĆ NIEŚMIERTELNEGO? (Nieśmiertelny 2: Nowe życie, 1991)
Nie wiem, co kierowało Russellem Mulcahym, reżyserem klasycznego i kultowego Nieśmiertelnego, że częścią drugą postanowił ośmieszyć stworzonych przez siebie bohaterów, podeptać stworzoną przez siebie mitologię Nieśmiertelnych, a w ostatecznym rozrachunku zakpić z wielbicieli oryginału. Słabe, beznadziejne wręcz, w “dwójce” jest wszystko, ale w kategorii największej żenady prym wiedzie dla mnie pojedynek MacLeoda z tymi dwoma latającymi pajacami. Moment, w którym MacLeod zaczyna latać za jednym z nich na… deskolotce (?), zabija jego postać skuteczniej niż jakiekolwiek ścięcie głowy.
NIE ZDĄŻYŁEM, WIĘC COFNIJMY FILM (Superman, 1978)
Podobne wpisy
Rozumiem i szanuję, że tu, na Ziemi, przybysz z Kryptona nabiera nadludzkich możliwości, np. może wzrokiem wykonać RTG bez czekania w kolejce na NFZ, i w zasadzie jest niepokonany, chyba że ktoś wrzuci mu za kołnierz kawałek jego ojczystej planety. Wszystkie te niesamowitości kupuję, bo Superman to postać komiksowa, a takim wszystko wolno. O ile fizyka i zdrowy rozsądek są naginane w ramach samej postaci, nie mam nic przeciwko temu, ale… I tu następuje żenująca scena, w której Superman, nie zdążywszy uratować Lois Lane (bo wolał w tym czasie udawać szynę kolejową), w ataku furii i bezradności postanawia… cofnąć czas. A jak się cofa czas w filmie Richarda Donnera? Trzeba szybko latać wokół Ziemi w kierunku odwrotnym do kierunku jej obrotu, aż ta wyhamuje i zacznie się kręcić w drugą mańkę. Ten manewr, przecież to takie oczywiste, cofnie wszystkie wydarzenia z ostatnich pięciu minut filmu i (TADAM!) Lois Lane ożyje. Twórcy milczeniem pomijają drobny fakt, że nagłe wyhamowanie naszej planety, która porusza się ruchem obrotowym z prędkością 1600 km/h (mierzone na równiku, to znaczy sam nie mierzyłem, ale ufam Wikipedii), spowodowałoby w najlepszym razie, że ludziom by czapki z głów pospadały (no, chyba że staliby akurat na biegunie, gdzie siły odśrodkowej nie ma – też Wikipedia), a tak na poważnie: dostalibyśmy w twarz pożarami i tsunami na kompletnie abstrakcyjną skalę, słowem – życie na Ziemi przestałoby istnieć – i to wszystko w ramach ratowania jednej (słownie: jednej) Lois Lane. W Internecie można znaleźć wyliczenia (na podstawie ujęcia z filmu, na którym widzimy Supermana latającego wokół Ziemi), na jakiej wysokości (ponoć 100 km) i z jaką prędkością Człowiek ze stali musiał się poruszać! Wyszło, że 299 581 416 km/s – czyli bardzo blisko prędkości światła (299 792,458 km/s), a jego masa podczas całego manewru wzrosłaby o drobne 13,7 miliona razy, co w sumie powinno nieco utrudnić mu osiągnięcie przytoczonej prędkości. Pomijając już absurdalność całej sytuacji z punktu naukowego oraz tego, że hipotetyczne odwrócenie kierunku ruchu naszej planety sprawić by miało, że czas również będzie leciał w drugą stronę, zajmijmy się merytorycznymi konsekwencjami takiego rozwoju wypadków. Otóż Richard Donner tą jakże żenująco głupią sceną stworzył precedens w uniwersum Supermana. Skoro bowiem ten ma możliwość cofania czasu, to w zasadzie każdą tragiczną sytuację /śmierć/katastrofę/ eksplozję bomby itd. itp., którym nie zdąży zapobiec, może sobie zawsze przewinąć do tyłu i spróbować jeszcze raz.
LEGOLAS ZAMIAST KARKU ŁAMIE PRAWA FIZYKI (Hobbit: Bitwa pięciu armii, 2014)
Legolas już w Drużynie Pierścienia jako jedyny z ekipy nie zapadał się w śniegu. Nie oszukujmy się – jakkolwiek lekko i zwiewnie blond elf nie stawiałby swoich kroków, w śniegu zapaść się powinien, bo choćby jego ciuchy, strzały i łuk ważyły tyle, żeby pociągnąć go w dół. No dobra, w Drużynie Pierścienia jakoś to przeszło, bo wyglądało nawet całkiem intrygująco i pokazane zostało mimochodem, na krótkim ujęciu górskiej przeprawy naszych bohaterów. Peter Jackson w kolejnych częściach trylogii Władcy Pierścieni kazał jeszcze Legolasowi surfować na tarczy po schodach i zjeżdżać ślizgiem po dupsku Olifanta (nie mylić z aktorem Timothym Olyphantem), za każdym razem ocierając się o żenadę. Jakoś to wszystko widzowie przełknęli, pomyślał więc Peter Jackson, że tym razem, przy okazji występu Legolasa w trzecim Hobbicie (w którym w ogóle – biorąc pod uwagę jego brak w powieści – nie powinien brać udziału), poziom żenady musi zostać osiągnięty, bo to już ostatnia szansa. No i udało się. Oto Legolas biegnie po spadających (w dół, żeby nie było!) kamiennych blokach, i nie jest to już krótka migawka, jak przytoczona wyżej z chodzeniem po śniegu, tylko duża, wyraźna scena, jak Legolas BIEGNIE PO SPADAJĄCYCH KAMIENNYCH BLOKACH. Nie wiem, może macie jakieś własne teorie, jak to było możliwe, ale dla mnie, jedynym wytłumaczeniem jest, że Legolas był albo pusty w środku, albo wypełniony helem.
A wy, drodzy czytelnicy, macie jakieś “ulubione” żenujące sceny?