Trzymające ZA GARDŁO filmy SCIENCE FICTION, dziejące się TYLKO W JEDNYM, zamkniętym miejscu
Ciasno, duszno, mrocznie. W dodatku nad miejscem pobytu grupki bohaterów unosi się tajemnica. Nigdzie nie uciekną, bo drzwi są albo zamknięte, albo ich nie ma. Inna sprawa, że do końca nie wiadomo, czego po świecie zewnętrznym można się spodziewać. Groza. Kilka filmów science fiction z perfekcją opanowało ten pomysł na film, w którym tylko z pozoru niewiele się dzieje. Oto kilka subiektywnie dobranych przykładów.
„Cube”
Jeden z moich ulubionych filmów science fiction idealnie rozegrał pomysł, wedle którego grupa ludzi trafia do nieznanego miejsca, otoczona – w tym wypadku z sześciu stron – tajemnicą i niebezpieczeństwem. Gdyby tak zamienić sześcian na bezludną wyspę, wiedzielibyśmy, skąd Vincenzo Natali czerpał inspirację do stworzenia tego filmu. W wypadku Cube mamy jednak do czynienia z technothrillerem, ponieważ wszystko złe, co staje na drodze bohaterów, związane jest z przerażającą technologią, dającą możliwość do zaistnienia miejsca jak żywo wyjętego z sennych koszmarów (koncepcja snu jest zresztą jedną z interpretacji tego filmu). Każde pomieszczenie to inna pułapka, tylko jedne drzwi są właściwe, przebrnięcie przez nie nie prowadzi jednak do wyjścia, a jedynie przedłuża agonię bohaterów, wzmacniając poczucie zagubienia w labiryncie. Minotaura tu jednak brak, bo okazuje się ponownie, że to człowiek człowiekowi jest wilkiem. Moment kulminacyjny filmu nie dostarcza jednoznacznego oczyszczenia, ale ma w sobie coś na tyle przewrotnego, że trudno nie uznać, że w taki właśnie sposób los nagradza za pokorę.
„Tlen”
Jeśli miałbym w tym zestawieniu wskazać film, którego zdecydowanie nie polecam na seans, jeśli nie widziało się żadnego z pozostałych wymienionych obrazów, to byłby to właśnie Tlen. Powiem wprost – film przeznaczony jest dla amatorów, raczej nie wytrawnych kinomanów szukających czegoś extra. Nie powiem jednak, żeby film nie miał w sobie czegoś przykuwającego uwagę, bo ma. Choćby pomysł. Generalnie jest to futurystyczna wariacja tego, co widzieliśmy w Pogrzebanym z Ryanem Reynoldsem. Jeśli w tamtym wypadku zatrybiło między wami a bohaterem żywcem zakopanym w ziemi, to zapewne będzie też tak w przypadku bohaterki uwięzionej w komorze kriogenicznej. Dla uroczej Mélanie Laurent było to z pewnością aktorskie wyzwanie, radzi sobie jak może na ograniczonej przestrzeni i wychodzi z tego starcia obronną ręką. Szkoda tylko, że fabuła ostatecznie przegrywa z monotonią i przewidywalnością, choć przyznaję, że przynajmniej na początku film trzyma za gardło, bo trudno przewidzieć, w jakim kierunku potoczy się akcja.
„Five”
Ojciec chrzestny filmów tego rodzaju. Wyraźnie inspirowany Łodzią ratunkową Alfreda Hitchcocka film z 1951 dla odmiany rozgrywa się nie na wodzie, a w pewnym domostwie, w którym spotyka się piątka obcych sobie ludzi. Stając przed perspektywą końca świata, starają się ze sobą współpracować i lepiej się poznać. W toku akcji wychodzą „kwiatki” dotyczące skrywanych tajemnic łączących ich ze światem, który za sobą pozostawili. Fabuła podszyta jest biblijnymi odniesieniami, trudno nie traktować piątki ocalałych w kategoriach symbolicznych (jak choćby w przypadku brzemiennej kobiety, będącej nadzieją dla ludzkości). Five to prawdopodobnie jeden z pierwszych filmów postapokaliptycznych, w którego wypadku istotna dla rozwoju akcji jest zamknięta przestrzeń, na której obcują skazani na siebie bohaterowie. Efekt ten wzmacnia poczucie osamotnienia.
„Platforma”
Hiszpańska wariacja Cube’a, wsparta stosem smakowitego jedzenia. Tytułowa Platforma to bowiem wielkie, futurystyczne więzienia z windą, która dostarcza osobom znajdującym się na poszczególnych poziomach jedzenie. Cały myk w tym, że ci, którzy znajdują się najwyżej, dostają najwięcej, a ci, co najniższej, dostają już same resztki. Komentarz społeczny na temat konsumpcjonizmu i natury ludzkiej bliskiej tej reprezentowanej przez szarańczę da się tu dość wyraźnie odczuć. Cenię ten film za formalną odwagę, ciekawy, dający do myślenia pomysł i przebieg akcji, która choć przewidywalna, bo rozgrywana na zamkniętej, logicznie jednostajnej przestrzeni, trzyma w napięciu do samego końca. Hiszpanie dobrze wiedzą, jak wywołać ten efekt – mają rękę do kina grozy.
„10 Cloverfield Lane”
To był dość sporych rozmiarów szok. Nie z racji tego, jak 10 Cloverfield Lane się kończy – bo to z pewnością jeden z emocjonujących finałów kina SF ostatnich lat. Był to szok głównie dlatego, że w ogóle się udało, bo przypomnieć trzeba, że mamy tu do czynienia sequelem hitu sprzed lat lub jego quasi-wersją. Słynny Projekt: Monster dało się kontynuować „po bożemu”, pompując katastrofę do jeszcze większych rozmiarów. Ale twórcy obrali zupełnie inny kierunek, znacznie skromniejszy (także budżetowo), osadzony na jednym planie zdjęciowym, wyróżniając całość klaustrofobicznym klimatem. Ale opłaciło się. John Goodman dawno nie był tak dobry. Mary Elizabeth Winstead ponownie potwierdziła, że ma „jaja” w rolach silnych postaci. Ta zabawa w kotka i myszkę osadzona w postapokaliptycznym bunkrze wyszła zaskakująco świeżo, z polotem. Dan Trachtenberg, twórca, dobrze porozstawiał akcenty, umiejętnie gospodarując naszą ciekawością. W przeciwieństwie do późniejszego Paradoksu, na który lepiej jest spuścić zasłonę milczenia.
„Circle”
Kolejna wariacja, jeśli nie wręcz podróbka kultowego Cube’a. Grupa ludzi zostaje umieszczona w tajemniczym, futurystycznym pomieszczeniu. Istnieje podejrzenie, że to kosmici maczali w tym palce. Czasu jednak na rozstrzygnięcie tego sekretu nie ma, ponieważ uwięzieni zostają poddani próbie sił. Rozpoczyna się gra o dość prostych zasadach, ale śmiertelnie trudnych do wdrożenia w życie. Stojące w kółku osoby muszą stać nieruchomo i głosować na osobę, która zostanie następnie wyeliminowana. Przetrwanie zależy więc od skutecznego podtrzymania pozorów i siły perswazji. O tym, że niełatwa to sztuka, ma świadczyć fakt, że uczestnicy padają jak muchy, co nadaje całości charakteru grozy. Aktorstwo jest toporne, ale pomysł na film na tyle ciekawy, że po jego rozpoczęciu bardzo trudno jest przejść obojętnie wobec rozwiązania, jakie uszykowali nam twórcy.
„Człowiek z Ziemi”
Klasyk wśród minimalistycznego kina SF rozgrywającego się na jednej przestrzeni. W odróżnieniu od reszty filmów tego zestawienia Człowiek z Ziemi nie jest naznaczony grozą, choć da się w nim wyczuć napięcie. Grupa znajomych spotyka się w jednym domku letniskowym. Rozpalają płomień, sączą drinki i rozmawiają. Ale ta rozmowa, jak łatwo się domyślić, w pewnym momencie schodzi na wybujałe tory. Robi się dziwnie i szokująco, gdy na jaw wychodzą rewelacje związane z przeszłością głównego bohatera. Od tego momentu kosmos nijako spada na głowy bohaterów, odwracając do góry nogami postrzeganie świata widzialnego. Ale efektowny pomysł na historię to nie jedyna zaleta Człowieka z Ziemi, docenić także należy wyjątkowo solidne aktorstwo oraz bardzo umiejętną reżyserię, która w zaufaniu do osób stojących przed kamerą kierowała tym pasjonującym dialogiem bardzo swobodnie.
„Bunkier”
Swego czasu, pamiętam jak dziś, było o tym filmie głośno w naszej redakcji. Wzbudził on mieszane odczucia, od zachwytów po irytację i zniesmaczenie. W istocie, Bunkier jest filmem wielu barw. Zaczyna się – jak każdy kolejny film z tego zestawienia – gdy dowiadujemy się, że grupka ludzi zostaje zamknięta w jednym pomieszczeniu na skutek katastrofy mającej miejsce nad ziemią. Ale w miarę upływu czasu naszym oczom nie tyle ukazuje się obraz walki o przetrwanie i szukania sposobów na zmianę swego wyjściowego położenia, a raczej pełna gama ludzkiej dekadencji i zepsucia. Silniejsi górują, reżim szybko przeistacza się w agresję i gwałt. Niektóre sceny są niesmaczne i szokujące, ale jednocześnie przerażająco wiarygodne. Oglądając taki Five po tym, jak zapoznamy się z Bunkrem, można być zaskoczonym tym, jak wizja świata po katastrofie tworzona w latach 50. była zdominowana przez grzeczność ówczesnego kina.