search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

Trójwymiar, panorama i perfumy, czyli RÓŻNE OBLICZA KINA

Jacek Lubiński

29 października 2019

REKLAMA

Kino panoramiczne

Wbrew pozorom pod tym hasłem kryje się wiele różnorakich form prezentacji filmu – nierzadko dosłownych względem słowa „panorama”. Generalnie kino przechodziło pod tym względem zbliżoną do telewizji ewolucję, czyli początkowo kwadratowy format 4:3 zastąpiono z czasem jego dwukrotnie szerszym 1.66:1, a następnie ustalono obowiązujący do dziś standard pełnej szerokości ekranu, czyli 1.85:1 – w dzisiejszej telewizji jego odpowiednikiem jest 1.78:1, a więc praktycznie to samo, lecz bez niewielkich pasów u góry i dołu ekranu. Bardziej ambitnym filmowcom to jednak nie wystarczyło i tak powstały w międzyczasie formaty 2.35:1, 2.39:1 i większe, które charakteryzują się znaczną szerokością oraz głębią, lecz kosztem wysokości (ponownie czarne pasy, tym razem zdecydowanie grubsze). Za pierwszy film panoramiczny uważa się The Corbett-Fitzsimmons Fight z 1987 roku, nakręcony na taśmie Eastman 65 mm. Najszerszą tradycyjną taśmą filmową jest natomiast 70 mm Ultra Panavision, którą rozsławił Ben-Hur, a którą niedawno przypomniał widowni Quentin Tarantino w Nienawistnej ósemce – ostatnim, póki co, filmem nakręconym w całości za pomocą tej starodawnej techniki. Więcej o formatach poczytacie u nas TUTAJ, a teraz przejdźmy do meritum sprawy, czyli do poszukiwania przez reżyserów iście gigantycznych odwzorowań możliwości widzenia ludzkiego oka.

Efekt Cineramy widziany na zwykłym ekranie

Pierwszą taką próbą był spektakularny Napoleon z 1927 roku. Finał tego długaśnego, niemego fresku rozbito na trzy ułożone obok siebie ekrany, na których wyświetlano trzy odrębne rolki filmu, tworzące wspólnie obraz w skali 4:1 – do dziś jest to najszerszy format w historii filmu. Myk ten nazwano później Polyvision, acz był to solowy eksperyment, zabity burzliwymi losami Napoleona, który w takiej formie na wiele lat zaginął (a i dziś trudno zobaczyć go w tej konkretnej wersji). O wiele więcej do powiedzenia w temacie mieli Amerykanie, blisko 30 lat później wydając na świat monumentalną Cineramę, potocznie znaną też pod mianem Smileboxu. Było to szerokoekranowe wyświetlanie nagranego przez trzy odrębne kamery obrazu w mocarnym formacie 2.59:1 na… zakrzywionym ekranie o szerokości kątowej 146 stopni (czyli coś, co próbowano przełożyć współcześnie także na rynek domowy z pomocą niektórych modeli telewizorów, a co znowu się nie przyjęło).

Miał to być jeden ze sposobów Hollywood na pokonanie konkurencyjnej telewizji, ale niestety również nie przetrwał czasu. Powodem były wysokie wydatki, niewygodna realizacja filmów w takim formacie i problematyczność eksploracji. Do takiego seansu potrzeba było bowiem trzech zsynchronizowanych projektorów i specjalnych sal. Natomiast kamery Cineramy, choć ogarniały bardzo dużo przestrzeni, to nie potrafiły… robić zbliżeń, wobec czego każde ujęcie trzeba było szczegółowo rozplanować. Nie dziwi zatem, iż przez dekadę jej istnienia, w Cineramie nakręcono tylko dwa fabularne filmy: Jak zdobyto Dziki Zachód oraz Wspaniały świat braci Grimm. Szczęśliwie do naszych czasów przetrwało kilka obiektów, w których wciąż można załapać się na taki niesamowity seans. Oczywiście Cinerama miała swoją konkurencję – Cinemiracle i swój rosyjski odpowiednik, Kinopanoramę. Oba działały na podobnych, choć różniących się detalami zasadach. Za ich pomocą również nakręcono jedynie garstkę filmów, szybko rezygnując z dalszych inwestycji. Co ciekawe, Kinopanorama doczekała się w latach 90. wskrzeszenia na… Antypodach.

Plakat promocyjny CinemaScope

Nie licząc krótkiego żywota VistaVision od studia Paramount (1954-61), które było ulubioną zabawką Alfreda Hitchcocka oraz posłużyło za fundament pod rozwiązania IMAX-a, ostatnią, chyba najbardziej udaną przygodą w tym temacie było CinemaScope. Stworzone w wytwórni Foxa i będące jego główną kartą przetargową w latach 1953-67, umożliwiało szerokoekranową realizację oraz projekcję filmów o proporcjach obrazu 2.66:1, a więc dwukrotnie szerszą od standardowego formatu. Perłą w koronie CinemaScope była Tunika – typowe dla tamtych lat, rozbuchane kino religijno-kostiumowe, w owej chwili wielki hit, od którego wszystko się zaczęło, a obecnie zapomniany film, znacznie ustępujący rywalom. Inną znaczącą produkcją stworzoną w tej technice było Jak poślubić milionera, chętnie sięgano po nią też przy westernach. Niestety CinemaScope, choć wyparło modę na filmy 3D, cierpiało też na liczne niedoskonałości techniczne, w tym wadliwe soczewki, które odrobinę rozciągały obraz na zbliżeniach. Próbowano to naprawić, ale ostatecznie format ten został wyparty przez znacznie bardziej uniwersalne i niezawodne Panavision. Dzisiaj mało które kino jest przystosowane do pełnego standardu CinemaScope, acz sami filmowcy nadal chętnie się do niego odwołują. Wątpliwe jednak, żeby ten kaliber wyświetlania powrócił jeszcze w pełnej chwale.

Kino zapachowe

Zmysł zapachu jest bodaj najmniej rozpieszczany przez kino. Za wyjątkiem popcornowego smrodu multipleksów i okazjonalnych sztuczek w przywołanym wcześniej 4DX filmy nie mają naszym nosom nic do zaoferowania. Co nie znaczy, że nie próbowano tego jakoś zmienić. I to bardzo wcześnie, gdyż wonne eksperymenty sięgają jeszcze ery filmów niemych. Oczywiście były to jednostkowe przypadki. Pierwszy taki datuje się na 1906 rok, kiedy to w Pensylwanii umieszczono pod wentylatorem waciki nasączone olejkiem różanym, rozwiewanym po sali w odpowiednich momentach. Kiedy indziej z sufitu pryskano na publiczność perfumami. W 1953 roku firma General Electric wypracowała rzecz o nazwie Smell-O-Rama, czyli trójwymiarowy obraz róży, któremu towarzyszyły zapachy prawdziwych kwiatów. Siedem lat później powstało z kolei Smell-O-Vision – jednostrzałowiec użyty przy filmie Zapach tajemnicy, w trakcie którego podczas newralgicznych scen mechanicznie rozprowadzano poszczególne zapachy specjalnymi rurkami umieszczonymi pod siedzeniami widzów – na przykład utożsamiany z jednym z bohaterów zapach tytoniu. Z kolei konkurencyjna AromaRama stawiała na cały system wentylacji, za pomocą którego w trakcie seansu rozprowadzano dosłownie każdą możliwą woń kojarzoną z obrazami wyświetlanymi na ekranie – począwszy od zapachu ziemi czy trawy, a skończywszy na odorze… tygrysa.

Bilet Odoramy

Wszystkie te pomysły były jednak zbyt drogie i skomplikowane, żeby weszły do szerszego użycia. Ponadto ich efekt nie był tak imponujący, jak można by się było tego spodziewać. Często skutkował też oczywistą reakcją odbiorców – gromkim kichaniem, z miejsca rujnującym cały zamysł. Nieco inną drogę obrał więc John Waters, gdy w latach 80. wyświetlał swój Polyester w wersji pociesznie nazwanej Odorama. Wraz z biletami publika dostawała kartki ze zdrapkami, pod którymi kryły się konkretne zapachy przypisane numerycznie do danych scen. Parę dekad później do tej idei powrócił Robert Rodriguez i przy premierze Małych agentów 4D: Wyścig z czasem rozdał widowni podobne gadżety, tym razem pod nazwą Aroma-Scope. Lecz próby te trudno brać na poważnie. I choć na pewno będą jeszcze kolejne, to najlepiej pogodzić się z faktem, iż kino i zapach po prostu nie idą ze sobą w parze.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA