THE RAIN – sezon drugi. Kap, kap, pada deszczyk, pada…

Pewnie już nieraz spotkaliście się z tym, że oglądany serial jest dobry przez pierwsze dwa, trzy odcinki, a później stopniowo para z niego ulatuje. Tak jest właśnie z duńskim The Rain. Po świeżości pomysłu wyjściowego, jaką poczułem w pilocie pierwszego sezonu, w drugiej serii nie zostało już prawie nic. Choć paradoksalnie produkcję Netfliksa jeszcze da się oglądać.
Marketing robił się sam. Po sukcesie niemieckiego Dark z marszu i dość pochopnie uznano, że Duńczycy też potrafią zamieszać w tematyce science fiction. The Rain intrygował fabułą, osadzającą losy grupy młodych bohaterów w postapokaliptycznym świecie. Przyczyną katastrofy był w tym wypadku tytułowy deszcz, który jako nośnik groźnego wirusa, spustoszył życie na ziemi. Nie bez powodu użyłem do opisania tych wrażeń czasu przeszłego. To, co było fajnym pomysłem na serial, zostało całkowicie zaprzepaszczone, przykryte ciężarem przeciętności. The Rain to serial nudny, przewidywalny, pozbawiony atutów, które mogłyby odpowiednio zachęcić widza do emocjonującego śledzenia historii.
Bo te gdzieś tam były, ale się zgubiły. Zamiast bazować na grozie tytułowego deszczu, jako zjawiska całkowicie nieprzewidywalnego, mogącego nastąpić w każdej chwili (ze skutkiem śmiertelnym dla masy ludzi), twórcy woleli poprzestawiać akcenty, zatracając charakter widowiska. Największą bolączką jest to, co powinno stanowić walor serialu – chodzi bowiem o skoncentrowanie się na postaci Rasmusa, której kompletnie nie trawię. Poszli w stronę motywu mesjanistycznego, nieustannego podkreślania, jaki to w chłopaku tkwi potencjał, dzięki któremu mógłby przenosić góry i gasić słońce. Ale jest w tym jeden, kluczowy problem. Rasmus to postać niesłychanie irytująca.
Podobne wpisy
Jest w serialu taka scena, w której Rasmus, przebywający akurat w chwilowym odosobnieniu z bliską mu dziewczyną, charakteryzuje się na klauna. Pomimo tego, że szybko pozbywa się makijażu, do końca trwania serialu miałem wrażenie, że pozostaje właśnie takim rozemocjonowanym dziwadłem. Mam tu pretensję trochę to osób odpowiedzialnych za casting, które z nieznanych mi powodów uznały, że twarz Lucasa Lynggaarda Tønnesena wzbudza sympatię i zaufanie. Powiedziałbym raczej, że od samego początku biją od niej trudne do sprecyzowania niedopasowanie i ekscentryzm, a nawet i szaleństwo, które trochę kolidują z delikatną, nieco naiwną naturą postaci, w którą się wciela.
Mam też wrażenie, że przekaz został znacznie spłycony w porównaniu do sezonu pierwszego. Nie czuję tu już żadnego napięcia. Niby jest tam gdzieś jakaś grupa naukowców, która czyha na życie naszych bohaterów, ale tak po prawdzie twórcy nie poświęcają im w ogóle uwagi, przez co trudno uznać ich za wiarygodne zagrożenie. To, czego wyraźnie brakowało mi podczas seansu The Rain, zawiera się w odcinku, w którym Simone i Martin odwiedzają pewną tajemniczą parę. Atmosfera spotkania gęstnieje w miarę upływu czasu i wypijania kolejnych kieliszków napoju wyskokowego. Spodziewany finał tej konfrontacji ma w sobie więcej emocji niż wszystko inne, co w drugim sezonie dane mi było zobaczyć.
Bo teraz The Rain grzęźnie w miłostkach. Każdy znalazł już swoją partię i jest zakochany. Jakby świat się nie kończył, jakby wszystko było, jak należy, a motyle mogły fruwać. W świecie po katastrofie jest czas na romantyzm. Banalne to tak, że bardziej już być nie może.
Aczkolwiek jedno The Rain oddać muszę – to realizacyjnie bardzo przyzwoita produkcja. Ma dobre tempo, dobre zdjęcia, całkiem sympatyczną ścieżkę dźwiękową i fachową scenografię. To także jeden z nielicznych seriali, których czołówkę lubię na tyle, że jej nigdy nie pomijam i spokojnie oglądam, przygotowując się do wejścia w klimat produkcji. Ile wody jeszcze musi upłynąć, by na rodzimym gruncie dało się stworzyć coś podobnego?