THE ONE (Tylko jeden). Między nami, BLIŹNIAKAMI
Jet Li jest aktorem nierównym. Ma w swojej filmografii takie perełki jak np. Hero Zhanga Yimoua oraz niewypały podobne do Pocałunku smoka Chrisa Nahona. Dzisiaj, po latach, kiedy jego kariera mocno wyhamowała, można rozważać, czy faktycznie kiedykolwiek miał szansę stać się tak znany jak Bruce Lee czy Jackie Chan? Ciągle był gdzieś za nimi – niby znany, ale nie legendarny. The One to niestety nie arcydzieło ani nawet kultowy gniot. Jeśli na tle innych filmowych niewypałów kina akcji przełomu XX i XXI wieku stwierdzenie, że produkcja jest solidnym średniakiem w swojej klasie B, jest komplementem dla reżysera, to może on być naprawdę z siebie dumny. Szczególnie gdy uwzględni się inne reżyserskie dokonania Jamesa Wonga.
Z drugiej strony wieczorny seans takiego średniaka wcale nie boli, o ile przymknie się oko na realizacyjne niewprawności. Jet Li gra po swojemu (bez rewelacji, lecz poprawnie) podwójną główną rolę policjanta Gabe’a Lawa i swojego antagonisty, Lawlessa. Partneruje mu nieco drewniany Jason Statham (agent Evan Funsch), jeszcze z włosami. Gdzieś w tle przewijają się, w każdej roli taka sama, Carla Gugino (T.K. Law) oraz Delroy Lindo (Agent Harry Roedecker), znany np. ze Ślepego zaułka Spike’a Lee. Cała obsada jest więc całkiem poprawna, choć bez rewelacji. Świat, w który zostali przez reżysera włożeni, również wydaje się ciekawy. Nad wszystkim, o zgrozo, góruje jednak specyficzna stylistyka całej produkcji, tkwiąca korzeniami jeszcze głęboko w latach 90., bynajmniej nie w godnych naśladowania wzorcach.
Podobne wpisy
Niestety, z kinem akcji tak trochę jest, że aktorzy w nim grający nie mogą wybrzydzać, bo szybko znikną z ekranów. Jet Li nie wybrzydzał i może dlatego przetrwał w tym gatunkowym zatrzęsieniu bijatyk z Dalekiego Wschodu, które zalały świat po 1980 roku. Może również dlatego pozostał ciągle tłem dla „prawdziwych” gwiazd kina akcji, karate i kung-fu. W The One powierzono mu główną rolę, chociaż np. taki Jason Statham mówi i gra mimiką znacznie więcej. Jet Li głównie się bije, ucieka i skacze. Pod względem dramatycznym jest więc dość słabo.
Zawsze się zastanawiam, kto w niższej klasie filmów projektuje takie rzeczy jak etykiety, naszywki, reklamy itp. Bo po nich można najłatwiej rozpoznać budżet. W jednej z pierwszych scen pojawia się zbliżenie naszywki policyjnej i właściwie już wszystko wiadomo. Niegustowne zestawienie kolorów, słaby haft, mało kontrastu, w ogóle grafik płakał, kiedy projektował. To wcale jednak nie dyskwalifikuje filmu pod względem rozrywkowym. The One to w dalszym ciągu wciągające kino akcji z elementami sztuk walki. Szkoda tylko, że tak mocno niedoinwestowane. Niedługo minie dwadzieścia lat od premiery. Może warto by się pokusić o remake?
Historia opowiedziana przez Glena Morgana i Jamesa Wonga ani na jotę się nie zestarzała. Mało tego, współczesna fizyka relatywistyczna ma coraz więcej do powiedzenia na temat światów równoległych. Zresztą w filmie Jason Statham dość łopatologicznie prezentuje, na czym z grubsza polega przemieszczanie się między wymiarami i czasami (tzw. skrót zagiętej przestrzeni). Temat podróży w multiuniwersum ciągle jest kinematograficznie świeży. A co jest w nim takiego wciągającego? Pomysł byłego agenta międzywymiarowej policji, który nagle rozsmakowuje się w zabijaniu kolejnych wersji siebie zamieszkujących równoległe wymiary, aby zyskać coraz większą siłę. Aż nieoczekiwanie jeden, ten ostatni, Gabe Law, stawia mu opór. Ten multiwymiarowy wampiryzm może brzmi nazbyt fantastycznie w samym opisie, jednak zawiera w sobie ciekawy mariaż Nieśmiertelnego z Pamięcią absolutną. Zabicie każdej kopii człowieka w poszczególnych wymiarach i, co ważne, przez tego samego jegomościa z innego wymiaru, równomiernie rozdziela energię życiową zabitego między wszystkich pozostałych przy życiu jego reprezentantów. Multiuniwersum dąży do homeostazy i za wszelką cenę chce ją utrzymać. A gdy zostanie już tylko jeden? Czy cały wszechświat imploduje, eksploduje, czy może sam z siebie wytworzy kogoś w rodzaju herosa, bóstwa, Boga?