search
REKLAMA
Seriale TV

THE I-LAND. Najgorszy serial Netflixa w 2019?

Jakub Piwoński

7 października 2019

REKLAMA

Nie namówicie mnie do tego. To, że w 2019 roku Netflix wypuszcza serial o grupie ludzi przypartych do muru w sytuacji skrajnego zagrożenia, w której to grupie najbardziej rozsądnymi i trzeźwo myślącymi osobami okazują się wojownicza kobieta o latynoskiej fizjonomii oraz jej czarnoskóry kumpel, nie robi już na mnie wrażenia. To, że jedna z osób z grupy musi (bezwzględnie) okazać się homoseksualistą, wzbudza we mnie już wzruszenie ramion. To, że dla urozmaicenia wszystkie postaci białego koloru skóry to przejawiający totalne zidiocenie troglodyci, również wydaje się naturalną koleją rzeczy.

I szczerze mówiąc nie chce mi się marnować na to literek. Dlaczego? Bo wszystko sprowadza się do elementarnego pytania jak?, a nie co?. Bo polityczna poprawność (jako taka) nie należy do sfery największych grzechów serialu The I-Land. Należy do niej jednak przejaw głębokiej scenariuszowej głupoty, udowadniającej, że serial da się sklecić nawet wtedy, gdy poszczególne jego puzzle do siebie nie pasują lub pochodzą z zupełnie innych układanek.

Od pierwszych minut seansu The I-Land nie miałem wątpliwości, z jakim rodzajem widowiska mam do czynienia. Kicz aż kłuł w oczy. Gdy kamera zaczęła swój taniec od bliskiego planu i zbliżeń na dekolt Natalie Martinez, wiedziałem już, że ma to uzasadniać, dlaczego akurat jej postać jako jedyna budzi się na wyspie z rozpiętą koszulą. Później było jeszcze lepiej, bo dowiedziałem się m.in., że zgromadzeni na tajemniczej wyspie ludzie, niepamiętający swojej przeszłości, zamiast starać się ze wszystkich sił zorganizować sobie byt, pozbierać jedzenie, zbudować szałas – wolą tracić czas na idiotyczne kłótnie bądź, co lepsze, spontaniczną kąpiel w morzu pełnym rekinów.

W momencie, gdy pojawiła się szansa, że scenarzyści nakierują tę historię na właściwe tory, karty zostały przedwcześnie odsłonięte fabularnym twistem i zrobiło się jeszcze gorzej. Równia pochyła skierowała losy bohaterów do żenująco bezpłciowego finału. W ten sposób, przebrnięcie tego stosunkowo krótkiego serialu – bo liczącego siedem odcinków trwających raptem po czterdzieści minut – stało się dla mnie wyzwaniem większym niż mizernie odgrywana sztuka przetrwania grupy postaci. Wiedziałem bowiem, że pomysł wyjściowy zaprezentowany przez twórcę, Anthony’ego Saltera, został w historii kina i telewizji wykorzystany nie raz i co ważne, znacznie, znaczenie lepiej.

Nasunęły mi się dwa skojarzenia serialowe. Pierwsze, to najbardziej oczywiste, ponownie przywiodło przed moje oczy Zagubionych – kultowy serial, którego do dziś pozostaję wiernym fanem. Motyw wyspy jako miejsca spotkania obcych sobie ludzi, którzy muszą odnaleźć sposób na przetrwanie, a także wejść w głąb własnych, pokręconych dusz, wybrzmiewa w The I-Land aż do przesady. Już nie tyle konkretne okoliczności i krajobraz przywołują to porównanie, co w szczególności nieudolne kopiowanie retrospektyw, tak charakterystycznych dla Zagubionych. W tych sekwencjach tkwi jednak cała różnica klas obu seriali. Bo tak jak w Zagubionych ujawnianie tajemnic przeszłości (a potem i przyszłości) bohaterów miało swoje umocowanie w fabule, tak w The I-Land zabieg ten służy jedynie jako ilustracja informacji, która w ogólnym rozrachunku nie wpływa na clou tej historii. Bo to, jak rozumiem, miało czerpać z tradycji science fiction, wskazując obawy i socjologiczne luki rozwijania idei symulacji. W tym punkcie The I-Land odwołuje się do Westworld, ale i ten pojedynek przegrywa, bo w porównaniu do serialu HBO brzmi i wygląda jak kino klasy B – tanio i przaśnie.

Głównym problemem The I-Land jest nie tyle to, że czerpie, kopiuje i inspiruje się, ale to, że robi to z efektem wstecznym względem oryginału. Nie dodaje nic od siebie, nie zamienia fabularnej obudowy czymś świeżym, bo raczej zwija się pod ciężarem kiczu, uproszczeń i sztuczności. The I-Land stanowi przykład serialu, który na skutek złego zarządzania pomysłami przybiera w konsekwencji formę karykatury swego wzorca. Ostatnie dwa odcinki najlepiej tego dowodzą. Gdy miałem nadzieję, że jeszcze jakieś tąpniecie nastąpi, okazało się, że ta podróż przez sceny nieznajdujące rozwinięcia, przez dialogi trafiające jak groch o ścianę, przez cały ten czas podążała do pustki, która znudziłaby nawet przyzwyczajonego do niej umarłego. Obraz rozpaczy pieczętują ewidentne błędy montażowe, jak ten, gdy jedna z kluczowych postaci żyje w jednym odcinku po to, by w drugim już zostać uśmiercona, co nie zostaje ani pokazane, ani uprzednio zasugerowane, tylko wytłumaczone zwykłą wzmianką.

https://www.youtube.com/watch?v=oZvmv5IRL3Q

Ostatnie skojarzenie, nie mniej oczywiste, to Cube – jeden z najlepszych dreszczowców SF, jakie widziałem. Co takiego sprawia, że film lub serial opowiadający o odizolowanych, obcych sobie ludziach, mierzących się z niebezpieczeństwem chcemy oglądać z zapartym tchem do samego końca? To wisząca nad historią tajemnica, kryjąca zasady pułapki, w której umieszczone zostały szczury, jak i sam sens eksperymentu robią w tym wypadku największą robotę. Prosta zasada wpływająca na to, że Cube pozostanie dla tego rodzaju historii wzorem niedoścignionym, a The I-Land produkcją plasującą się na biegunie przeciwległym, w centrum śmietnika popłuczyn.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA