ZABÓJCZY ŻYWIOŁ. Nędzne psy w oku cyklonu
„Nowy film z Melem Gibsonem” – takie hasło potrafiło ongiś znaleźć się na pierwszych stronach największych gazet, generując ogólnoświatowe zainteresowanie i gwarantując tłumy w kinach. Dziś nie wywołuje ono już niestety większych emocji, a pozycje z tym aktorem są kierowane prosto na VOD, będąc w dodatku niezbyt popularne i cenione. Aż chciało by się spytać: „co się stało?”, ale wszyscy znamy odpowiedź na to pytanie. Warto zadać sobie zatem inne: „quo vadis, Melu?”. Ta marna produkcja, którą dwie dekady wcześniej sygnowałoby z pewnością logo Elgazu, nie daje jednoznacznej odpowiedzi.
A zaczyna się całkiem nieźle, nawet jeśli oryginalności nie ma w tym za grosz. Mel wygląda, jakby urwał się prosto z planu Krwi na betonie S. Craiga Zahlera. Ta sama stylówa, podobnie zmęczona twarz, raz jeszcze polowanie na bad guyów, którym najchętniej wpakowałby kulkę w łeb, po czym poszedł na kawę. A wszystko to w samym środku szalejącego po Portoryko huraganu. I tak, latynoski posmak przywodzi od razu na myśl także przygody Gibsona w meksykańskim piekle rodem z Dorwać gringo oraz poniekąd z Dziedzictwa krwi, co dodatkowo podkreśla obecność w obsadzie znanego z Niezniszczalnych Davida Zayasa – tu: głównego zwyrola, niestety ginącego w padającym deszczu równie łatwo jak cała reszta postaci. Najwyraźniej dawny ulubieniec amerykańskich elit nie zalazł jeszcze za skórę tej części społeczeństwa i tylko w takich filmach może uskuteczniać stare przyzwyczajenia oraz kultywować normalny tryb życia.
Gorzej, że potem następuje cięcie i cofamy się do genezy powyższego obrazka, a na scenę wkraczają prawdziwi główni bohaterowie. Emile Hirsch przeżywa traumę z pomocą retrospekcji, w roli najwyraźniej inspirowanej pierwszą Zabójczą bronią i depresją Mela. Szkoda jedynie, że brakuje mu zarówno aparycji, jak i charyzmy tamtego gliniarza, którego jest też zdecydowanie mniej ciekawym klonem – wypada niezbyt wiarygodnie, zwłaszcza gdy wypowiada dialogi godne będącego już jedną nogą na emeryturze Rogera Murtaugha, a nie 30-latka u szczytu możliwości. Zresztą jemu też przydzielony zostaje nowy, nieokrzesany partner z mlekiem pod nosem (śliczna Stephanie Cayo, która przynajmniej ładnie się prezentuje w mundurze – a jak wiadomo, za mundurem… cóż, obecnie tylko protestujący sznurem).
O tym, że debiutujący w kinie scenarzysta Cory Miller wydatnie korzystał kiedyś z wypożyczalni kaset wideo, przekonuje dalszy rozwój wydarzeń, który można podsumować jako miks Powodzi, Szklanej pułapki (początkowo miał tutaj zresztą wystąpić Bruce Willis) oraz nieco świeższego Dredda wespół z Raid (bynajmniej nie tym „na mole”). Mamy więc zuchwały skok stulecia dziejący się w trakcie niesprzyjających okoliczności przyrody i ganianie się osamotnionych gliniarzy z uzbrojonymi „terrorystami” po zamkniętym budynku do taktu tykającego zegara. Gdzieś pomiędzy strzelaninami i mordobiciem kiełkuje tani, oderwany od rzeczywistości wątek romantyczny z przebrzmiałą Kate Bosworth (pamięta ktoś jeszcze Superman: Powrót?) oraz kilka suchych żartów i tępych ripost, na które nawet gangsterzy reagują wzruszeniem ramion. Wszystko to przy skromnym budżecie, który ledwo starczyłby na gażę Mela w latach świetności, oraz z obowiązkową, acz niezbyt twardą R-ką, przyznaną chyba z automatu, bo „brzydko mówiom”.
Podobne wpisy
Telewizyjny wygląd produkcji, ograniczone, surowe lokacje i niewidzialna ręka reżysera Polisha (Ranczer w kosmosie, notabene szczęśliwy mąż Bosworth), który zdołał wepchnąć w te ciasne kadry swoją córkę Jasper, ale nie potrafił już utrzymać równego tempa tego zaledwie półtoragodzinnego dziełka – to główne wady Zabójczego żywiołu aka Force of Nature. Oldskulowa atmosfera robi jednak swoje i przez pierwsze pół godziny samą siłą rozpędu pcha do przodu tę schematyczną kolej. A jeden mały element, jakiego po tego typu kinie (oraz lokacji) normalnie trudno by się było spodziewać, utrzymuje jakoś głód ciekawości do samego końca. Niemniej ta C-klasowa intryga, którą na B-klasowej powierzchni utrzymują jakoś wspomniane nazwiska aktorskie, z uwagi na brak finansowego zaplecza nawet finał ma zwyczajnie niespełniony. A końcowe minuty, w których to poczciwego Mela próżno szukać na ekranie, tylko potęgują ogólne rozczarowanie.
Patrząc na dorobek australijskiego gwiazdora w ostatniej dekadzie, raczej trudno tu było o niespodziankę. Nie o nią zresztą chodziło – wystarczyło solidne kino w starym stylu i przynajmniej z minimalną pomysłowością inscenizacyjną. Tymczasem tej nie starczyło nawet na czołówkę. Czy zatem Mel, wzorem Van Damme’a, Seagala i innych ikon kina akcji schyłku XX wieku, już na zawsze utknął w piekle aktorskiej nędzy i fabularnej rozpaczy? Jego najbliższe projekty, o tak natchnionych tytułach jak Boss Level, Fatman i Last Looks, nie zapowiadają się o wiele lepiej, niejako potwierdzając jego utraconą pozycję. Pozostaje liczyć, że podobne występy odbije on sobie, częściej stając za kamerą niż przed…