W IMIĘ DIABŁA. Dla zatroskanych o los planety
W imię diabła to dziwny film. Dziwny, bo nakręcony przez Edwarda Jamesa Olmosa, który przez ostatnie 14 lat nie zrealizował niczego poza jakimiś odrzutami z Battlestar: Galactica; dziwny, bo nie wie, czy bardziej chce być eko-dramatem czy eko-thrillerem; wreszcie dziwny, bo nie do końca wie, kto tu ma być głównym bohaterem (a to już błąd reżysera). W imię diabła to film powstały z zacnych pobudek, ale niewybrzmiewający odpowiednio mocno ze względu na niedostatki realizacyjne.
Będące fikcyjną wersją wydarzeń mających miejsce w Dolinie Kalifornijskiej kilka lat temu W imię diabła opowiada o zmaganiach pewnego zgorzkniałego, niedawno owdowiałego farmera Freda Sterna (David Strathairn) z potężną kompanią naftową Shore Oil and Gas, której działania doprowadziły do zatrucia jego farmy. Po tym, jak kolejne migdałowce z jego sadu zaczynają obumierać, Stern zgłasza się do uznanego prawnika z poczuciem misji (świetny Martin Sheen), chcąc ukarać naftowego potentata za zatrucie ziemi, którą przez lata pielęgnował ze zmarłą przed rokiem żoną. Po drugiej stronie barykady stoi regionalna dyrektorka Shore Oil, Gigi Cutler (Kate Bosworth w niezłej, wyrazistej roli), oraz jakiś nienazwany najemnik (Pablo Schreiber) przysłany przez samego szefa kompanii. Ów najemnik okazuje się prawdziwym diabłem wcielonym, siewcą zniszczenia i najgorszym koszmarem Sterna i jego krucjaty po sprawiedliwość. Narysowany grubą kreską i imponująco zagrany przez Schreibera demon to jedna z największych gnid ekranowych, jakie było mi dane zobaczyć w ostatnich latach.
Znamienne, że ten złoczyńca to także jedna z niewielu mocnych stron tego bardzo nierównego filmu. Znalazłem w sieci informację, jakoby W imię diabła było… czarną komedią i jeśli taki był zamiar twórców, to zabawna jest tu tylko ta wzmianka. Oglądając film Edwarda Jamesa Olmosa, nie można oprzeć się wrażeniu, że nie było tu żadnego masterplanu – jak gdyby twórcy mieli pomysł jedynie na poszczególne sceny, może postacie, ale już nie na to, jak połączyć te elementy w spójny, angażujący strumień narracji. W imię diabła rozpoczyna się od postaci Gigi Cutler, korporacyjnej zimnej suki, która gotowa jest zdeptać Sterna, byle tylko wypełnić powierzone jej zadanie. Późniejsze sceny skupiają się już na samym Sternie i jego meksykańskim pracowniku/przyjacielu (w tej roli sam reżyser; swoją drogą Santiago Compostela jako personalia Meksykanina to niezłe kuriozum…), ale i na wyjątkowo karykaturalnej, napisanej na kolanie postaci celebryty-kokainisty (jeszcze bardziej kuriozalny Haley Joel Osment), by wreszcie uwaga widza skupiła się na owym demonicznym najemniku, wyrzucającym z siebie złote myśli niczym brudnopis Paulo Coelho. Doprawdy, trudno dostrzec tu jakąś narracyjną myśl przewodnią, jakikolwiek rytm opowieści.
Podobne wpisy
Wiadomo jedynie, że celem nadrzędnym jest dokopanie zatruwającej środowisko i niszczącej dobytek farmerów kompanii naftowej, ale nagromadzenie zupełnie zbytecznych scen i wątków powoduje, że W imię diabła nie osiąga sukcesu ani jako eko-thriller, ani jako dramat sądowy, którym naturalnie w pewnym momencie się staje. Mocne kreacje aktorskie Bosworth, Schreibera i Sheena, przy zupełnie przyzwoitych występach Strathairna i Olmosa, powodują, że widz naprawdę ma ochotę poznać zakończenie tej historii, choć okazuje się ono tyleż niespodziewane, co nieugruntowane we wcześniejszym przebiegu fabuły. Szlachetne powody, dla których powstało W imię diabła, nie wydają się wystarczającym powodem, by uzasadnić istnienie tego niezwykle chaotycznego dzieła. Jeżeli jednak leży wam na sercu los planety, jeżeli historie o walce jednostki z potężną, zatruwającą środowisko korporacją powodują u was szybsze bicie serca, możecie sięgnąć po film Olmosa. Lepszym wyborem będą jednak Mroczne wody Todda Haynesa, dostępne na platformie HBO Go.