STAR TREK: DISCOVERY vs. THE MANDALORIAN. Nierówny pojedynek gigantów
Bohaterowie
Podobne wpisy
Podstawowym problemem Star Trek: Discovery, zwłaszcza trzeciego sezonu, jest brak interesującego, charyzmatycznego bohatera, którego losem moglibyśmy się przejąć. Twórcy serialu postawili wszystko na jedną kartę, usiłując wmówić nam, że ciągnięcie historii Burnham dobrnie w końcu do momentu, w którym zacznie nas to obchodzić. To mrzonka, zapewniam was. Michael Burnahm to postać bardzo źle rozpisana, opowiedziana, a co gorsza zagrana. Przez trzy sezony mamy okazję podziwiać na ekranie istny festiwal histerii, płaczu i innych skrajnych emocji. Nie twierdzę, że błędem było naznaczenie losów bohaterki piętnem przeszłości i wychowania w przybranej rodzinie Volkanów. Irytuje mnie jedynie sposób, w jaki bohaterka z tej przeszłości czerpie, sposób, w jaki ta przeszłość wpływa na jej emocjonalność. Ubzdurała sobie, że jest wyjątkowa, że może sprzeciwiać się rozkazom, że może niejednokrotnie popisywać się rażącą niesubordynacją, unosić się gniewem. Nie rozumiem, skąd w niej ta roszczeniowość oraz skąd w załodze akceptacja jej wybryków. Wiem jednak, że nie jest to bohaterka, z którą chcę zwiedzać dalekie zakątki galaktyki. A najgorsze jest w tym to, że na horyzoncie nie widać dla niej żadnego zastępstwa. Wśród współtowarzyszy nie ma dosłownie nikogo, kogo losem mógłbym się przejąć, ba, niektóre postacie są jeszcze bardziej irytujące niż Burnham (vel Tilly, która jakimś cudem wchodzi w buty Numeru Jeden). W pierwszym sezonie był Lorcka, który skończył marnie, ale był przynajmniej charyzmatyczny. W drugim sezonie był Pike. W trzecim jest Suru, ale… umówmy się, lider z niego marny.
Inaczej ma się sprawa u konkurencji. Można powiedzieć, że The Mandalorian heroizmem wręcz stoi. Din Djarin to archetyp westernowego, tajemniczego wędrowcy, który samotnie przemierza świat, sprzeciwiając się napotykanym niesprawiedliwościom. W wersji stworzonej na potrzeby Gwiezdnych wojen serce owego bohatera kruszy dziecko o imieniu Grogu, zdradzający potencjał do bycia kimś wyjątkowym. Cel jest zatem bardzo prosty, acz niezwykle istotny – kierując się przywiązaniem do dziecka, którego potencjał został obnażony, bohater musi chronić je za wszelką cenę, starając się jednocześnie odszukać innych jemu podobnych, równie silnych w Mocy. Polubiłem ten duet na dobre. Ale siłą The Mandalorian jest to, że nawet jeśli główni bohaterowie na chwilę znikną z ekranu, to w ich miejsce wchodzą inne, niemniej interesujące postacie z niemniej ciekawą historią do opowiedzenia. Ahsoka Tano i Boba Fett to przykłady tak samodzielne i silnie oddziałujące, że już planuje się tworzenie osobnych seriali traktujących o ich losach. Właśnie w tym tkwi też problem uniwersum Star Treka – brakuje tam rozpoznawalnych bohaterów. Znamienne, że po latach jedynym spin-offem, który stworzono, był ten traktujący o losach kapitana Picarda.
Pasja
Porównanie dwóch seriali najbardziej prominentnych marek filmowej fantastyki chciałbym zakończyć komentarzem skierowanym w stronę twórców. Nie wiem, dlaczego Star Trek: Discovery, pomimo dużego potencjału, jaki przejawiał w pierwszym sezonie, stał się produkcją tak niemrawą, że chyba tylko scenariuszowa rewolucja mogłoby mu pomóc. Zauważam jednak, co takiego zadziałało w The Mandalorian, czego konkurencji brakuje – tym czymś jest konsekwencja i pasja. Istnieje bowiem kluczowa różnica między Alexem Kurtzmanem, showrunnerem Discovery, a Johnem Favrou i Dave’em Filonim. Podczas gdy tego pierwszego cechuje rzemiosło i wyrobnictwo w dziedzinie filmowej fantastyki, tych drugich można określić mianem pasjonatów. Znamienne, że Discovery podupada na jakości dokładnie od momentu, gdy od produkcji odsunięty został Bryan Fuller, facet, który tworzył niegdyś Star Trek: Voyager. Na pokładzie The Mandalorian od początku przebywają z kolei zadeklarowani fani Gwiezdnych wojen, z których jeden, Filoni, miał okazję tworzyć bardzo dobrze przyjęty serial animowany Wojny klonów. Oni tworzą taki serial, jaki sami chcieliby obejrzeć, a największym błędem Kurtzmana jest to, że tworzy serial pod publiczkę.
Krótko mówiąc, jeśli nie wiadomo, o co chodzi, chodzi pasję. Twórcy Discovery dwoją się i troją, by zdobyć sympatię publiki, chcą był ładni i kolorowi, starają się zadowolić każdego, dostarczając szerokie spektrum emocji. Są przy tym do bólu grzeczni, kłaniając się poprawności politycznej i innym współczesnym wynalazkom, ograniczającym swobodę twórczą. Brak tu odwagi. Na przeciwnym biegunie twórcy The Mandalorian po prostu robią swoje, wypełniając ekran duchem przygody, oddając hołd uniwersum, które ukształtowało ich sztukę. Lepszy w tym pojedynku może być tylko jeden.